Artykuły

LUDZIE:

Patrick Edlinger: Świetlista Gwiazda

Tekst   dotyczący  Patricka  Edlingera  napisałem  z  myślą  o  zamieszczeniu  go na  stronie Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego. Jednocześnie  redaktor  www.wspinanie.pl  poprosił mnie o podobny artykul.
Zgodnie  z decyzją wszystkich zainteresowanych artykuł ukazuje się równocześnie na obu portalach.
Piotr Paćkowski

Patrick Edlinger - zdjęcie dzięki uprzejmości Yvesa Ballu
Patrick Edlinger – ze zbiorów Yvesa Ballu

 

Bright Star

Bright star, would I were stedfast as thou art–
Not in lone splendour hung aloft the night
And watching, with eternal lids apart,
Like nature’s patient, sleepless Eremite,
The moving waters at their priestlike task
Of pure ablution round earth’s human shores,
Or gazing on the new soft-fallen mask
Of snow upon the mountains and the moors–
No–yet still stedfast, still unchangeable,
Pillow’d upon my fair love’s ripening breast,
To feel for ever its soft fall and swell,
Awake for ever in a sweet unrest,
Still, still to hear her tender-taken breath,
And so live ever–or else swoon to death.

John Keats


 

W nocy 16-ego listopada w La Palud w pobliżu kanionu Verdon zmarł w wieku 52 lat Patrick Edlinger.

Odejście wspinacza, który przyczynił się do popularyzacji free climbing-u, odbiło się szerokim echem w internetowej prasie i na portalach społecznościowych. Zgodnie z wolą rodziny i z względu na szacunek wobec zmarłego prasa nie podała przyczyny zgonu.

Pogrzeb odbył się po południu 22 listopada 2012 w Manosque (Alpes de Haute Provence) Organizatorzy Festiwalu Filmów Górskich w Grenoble, na którym Patrick miał w tym tygodniu przedstawić swoje dwa filmy, zajęli się urządzeniem skromnej ceremonii żałobnej. Po jej zakończeniu ciało Patricka zostało przewiezione do miejscowego krematorium. W ostatniej drodze wspinaczowi towarzyszyli wyłącznie najbliżsi.

 

Patrick Edlinger urodził się 15 czerwca 1960 w Dax w południowo-zachodniej Francji. Kilka lat później osiedlił się z rodziną w okolicach Tulonu. Tam też zaczął się wspinać, początkowo w Kalankach, później w Baou de 4 ouro (Baou czterech wiatrów), na Cimaju i wreszcie w Verdon. Pierwszą drogę solo zrobił w Kalankach kolo Cassis mając 12 lat.
W liceum w Tulonie Edlinger poznał Patricka Berhaulta, który stal się jego stałym wspinaczkowym partnerem i największym przyjacielem. Dwójka małolatów często wagarowała uciekając motorowerem na podtulonskie skałki. Trenowała tam intensywnie według własnej metody, będącej połączeniem wspinania na szybkość i podciągania się na rękach. Jej rezultatem były pierwsze francuskie 6b w Baou

W końcu lat siedemdziesiątych Edlinger pojawia się w Saussois i w Fontainebleau, by skonfrontować się z mitycznymi bulderingowymi standardami.
Francis Bocianowski (pionier wspinaczki klasycznej w Normandii) wspomina:

Patricka spotkałem kilka razy w Bleau, w Bas Cuvier. Koczował w swojej półciężarówce. Patrick interesował się trudnymi trawersami. Podziwialiśmy jego technikę. Jak opowiadał, trawersował często w Kalankach kolo Cassis. Nad wodą nie ma żadnego ryzyka. Można tylko wpaść do morza.

Tulon, podobnie jak Kraków, otoczony jest licznymi wspinaczkowymi „domenami”. Patrick wspinał się praktycznie codziennie. Obok Henri Talamasco, Francisa Elichabé i Denisa Garniera Edlinger staje się jednym z najaktywniejszych tulońskich ekiperów. Dzięki jego obecności i eksploracji wzrasta renoma niektórych skal w południowej Francji. Przykładem tego może być Cimaiu, który przyciąga liczne rzesze francuskich i zagranicznych wspinaczy.
Henri Talamasco (partner, ekiper i przedsiębiorca prac wysokościowych) wspomina:

Na Cimaiu Patrick interesował się liniami, o których wcześniej nikt nie myślał. Szczególnie myślę o przewieszonej ścianie Carriere (Kamieniołom)

Edlinger był pionierem ostrego łojenia w Ceuse (Alpes de Haute Provence), gdzie otwiera i wyposaża w nity wiele trudnych dróg. Charakteryzują się one maksymalnym zaangażowaniem ze względu na oddalone punkty asekuracyjne.
Laurent Girousse (przewodnik wysokogórski) opowiada o eksploracji Ceuse :

Patrick wynajął w okolicy podupadłą farmę, gdzie koczował z kumplami. Uzbrojony w wiertarkę eksplorował Ceuse (sektory : Berlin, Demi Lune, Femme Noire, Femme Blanche .) Na drogach Edlingera asekuracja jest skąpa, gdyż brakowało mu pieniędzy na sprzęt. Loty na nich są niebezpieczne, posiadają renomę nie do przejścia. Zresztą taka była wówczas miejscowa etyka. Edlinger nie „odkrył” Ceuse, lecz zrozumiał niesamowity potencjał ściany. W końcu lat 70. przyszli miejscowi łojanci jak Macle, Fossard czy Lafaille, byli jeszcze za młodzi, żeby interesować się eksploracją Ceuse. Interesowały ich wówczas tylko wielkie drogi alpejskie. Patrick wskazał im drogę na przyszłość. Dzisiaj asekuracja na drogach Edlingera polepszyła się, lecz ich zaangażowanie i ekspozycja pozostały.

W latach 80-tych francuscy wspinacze porzucają definitywnie tire-clous (łapanie się haków). Niedługo po swoim przybyciu do Verdon Patrick znajduje się w ścisłej francuskiej czołówce wspinaczkowej. Stanowili ją Jean-Pierre Bouvier (tzw. Mucha) Patrick Berhault, Marco Troussier. Wkrótce pojawia się najnowsze pokolenie: bracia Le Ménestrel, Jean- Baptiste Tribout, Jacky Godoffe, Thierry Renault i ostro wspinające się dziewczyny : Cathérine Destivelle i Isabelle Patissier.Patrick Edlinger wspina się sporadycznie w Alpach (Oisans) Ostatnią z jego nielicznych eskapad wysokogórskich jest próba pierwszego zimowego przejścia Superkuluaru (droga Boivin-Gabarrou) na Mont Blanc du Tacul w 1980r. (z Berhaultem i Martinezem)

W 1982 roku Patrick spotyka się z filmowcem Jeanem- Paulem Janssenem. Rezultatem były dwa filmy: „Życie na czubkach palców” („La vie aux bout des doigts”) i „Vertical opera”. W pierwszym ze wspomnianych filmó w wspinaczew wielu krajach odkrywają nagle niesamowitego blondyna z czerwoną opaską na czole, wspinającego na żywca i wiszącego na jednej ręce na trudnym okapie w Verdon. Podczas zwisu drugą ręką spokojnie grzebie w woreczku z magnezją. Z dnia na dzień Patrick staje się gwiazdą małego ekranu. Film La vie aux bouts des doigts robi światową karierę. Patrick, jak wspomina, zarabia na wspomnianym filmie śmieszną sumę, która wystarcza mu zaledwie na zakup kilku par wspinaczkowych butów i niezbędnego sprzętu. Wkrótce Edlinger staje się najpopularniejszą francuską postacią w plebiscycie zorganizowanym przez Paris Match.

Dzięki niespodziewanemu sukcesowi Patrick zaczyna wreszcie zarabiać na życie wspinając się. Pojawiają się pierwsi sponsorzy (Beal), propozycje telewizyjnych reklam, krótkie role w filmach Claude’a Leloucha i Joségo Giovanniego. Patrick Edlinger nigdy nie myśli, aby zostać przewodnikiem czy instruktorem wspinaczki.

W 1986 roku Patrick wygrywa pierwsze zachodnioeuropejskie zawody wspinaczkowe w Bardonecchi. Startuje też na zawodach w Związku Radzieckim.
Sukces Patricka nie podoba się niektórym wspinaczom, według których staje się on wyłącznie gwiazdą mediów. Jeden z jego owoczesnych konkurentów, Marco Troussier, mówi:

Patrick miał szczęście ze „wypłynął”, lecz przecież wszyscy reprezentowaliśmy ten sam poziom wspinaczkowy.

Związanie się Edlingera z mediami nie podoba się wielu amatorom free climbing – gdyż kłóci się ono z ówczesną francuską ideą wspinaczki klasycznej; ta powinna być „przezroczysta” w dosłownym sensie tego słowa. Po przejściu drogi pozostać powinny tylko ślady magnezji. Nakręcenie filmu, publikacja zdjęć, udzielanie wywiadów – to fakty, które brukają tę nieskazitelną ideę. Lecz, jak to często bywa, pierwsze wrażenia są mylne. Patrick ma rację! Postanawia, że nie pozwoli na kolejny wyzysk swojej osoby przez media, jak to miało miejsce po nakręceniu filmu „Zycie na opuszkach palców”. Edlingerowi udaje się oswoić media.

W połowie lat 80. w gronie pretendujących do tytułu najlepszego wspinacza świata Edlinger staje się wyrzutkiem Wśród zazdrosnych pretendentów rej wodzą bracia Le Menestrel oraz Jean-Baptiste Tribout (gang Paryżan). Iskrą zapalną w tej, odbywającej się na łamach pism wspinaczkowych nagonce na Edlingera staje się dokonana przez niego „dewaluacja” trudności drogi „Specjaliści” w Verdon (otworzonej przez J.B. Tribout) z 8C na 8b. Paryżanie rzucają Patrickowi wyzwanie: udowodnij ze jesteś najlepszy. Odpowiedzią zainteresowanego jest zwycięstwo na zawodach w Snowbird w USA.

W 1995 roku Patrick ma poważny wypadek wspinaczkowy, wypadek, który zaważa na jego późniejszej karierze. Podczas treningu w Kalankach kolo Cassis Le Blond wspina się z asekuracją na drodze 7b, wpinając się rutynowo wyłącznie do kilku punktów asekuracyjnych. 20m nad ziemią, w miejscu kluczowych trudności, urywa się jeden z chwytów. Patrick zalicza długi lot. Znajdujący się przypadkowo w pobliżu lekarz reanimuje nieprzytomnego wspinacza, wykonując mu masaż serca. Patrick wychodzi z tego wypadku praktycznie bez szwanku: ma tylko naderwanych kilka mięśni.
Po wypadku Edlinger kończy definitywnie karierę sportowa twierdząc, iż „będzie łoił teraz ósemki wyłącznie dla przyjemności”. Wkrótce przeprowadza się do La Palud (mekka wspinaczy), gdzie otwiera gite touristique L’Escales (pokoje gościnne i posiłki dla turystów). Patrick mieszka w wiosce Bonlau, należącej do gminy La Palud.
W 2002r. po narodzinach córki Nastii Patrick Edlinger, alias Le Blond, przestaje wspinać się na żywca. Zarządza swoją firmą i żyjąc w separacji z matką Nastii
wychowuje sam dziecko.
W 2004r. ginie w Alpach Patrick Berhault, jeden z najwybitniejszych alpinistów ostatnich lat. Przyjaciel i „przyrodni” brat Patricka. Tragiczne odejście Berhaulta (odpada z nawisem śnieżnym), autora wielu łańcuchówek solo w Alpach jest z pewnością wielkim ciosem dla byłego solisty.

Według Jean-Michela Asselina i Gillesa Chappaza w ostatnich czasach Patrick jest w stanie głębokiej depresji. Usiłuje rozwiązać swój problem z alkoholem. Problem, o którym mówi:

To chyba najtrudniejsza solowa droga w moim życiu. Myślę, że ją pokonam.

Przed kończącym się właśnie festiwalem filmów górskich w Grenoble Patrick udziela ostatniego wywiadu dla Dauphiné, którego końcowe zdanie wykorzystywane jest przez rożnych gryzipiórków w internetowej i drukowanej prasie jako testament zmarłego wspinacza. Robią to z intencją celowego rozedrgania opinii publicznej, rządnej sensacji:

Jestem człowiekiem wolnym. Nie żałuję niczego w moim życiu.

Według raportu żandarmerii Patrick Edlinger nie popełnił, jak sądzą niektórzy, samobójstwa. Ostatnio przygotowywał się do Festiwalu w Grenoble, jego ostatnim marzeniem była podroż jachtem dookoła świata. W wolnych chwilach łowił pstrągi „na muchę”. To była jego ostatnia pasja po powrocie z Réunion.

Z pewnością Patrickowi brakowało wspinaczki solowej, dla wielu wspinaczy escalade jest pasją, często skazaną na nienasycenie. Być może właśnie to nienasycenie było powodem jego depresji. Patrick Edlinger postarzał się, jak wszyscy. Lecz nadal był gotów do konfrontacji z najmłodszymi wspinaczami. Być może stwierdził, iż nigdy nie będzie juz tym, kim był.

Na portalach internetowych mnożą się wypowiedzi wspinaczy i nie tylko, będące hołdem dla Patricka Edlingera. W prasie internetowej i drukowanej autorzy artykułów powielają do znudzenia te same informacje dotyczące jego życia prywatnego. Autorem tych informacji jest Jean Michel Asselin, autor mającej ukazać się w styczniu biografii Edlingera. Celem Asselina jest z pewnością promocja wspomnianej książki. Dziwne, że człowiek, podający się za przyjaciela zmarłego w tak żałosny sposób oddaje hołd Patrickowi. Podobna jest postawa Gillesa Chappaza, który nie dokończył kręconego niedawno filmu z Patrickiem. Chappaz prawdopodobnie zmontuje krotki film dokumentalny, do którego obejrzenia trzeba zachęcić publiczność.
Z tymi hienami cmentarnymi rozprawił się krótko ojciec Patricka po ceremonii żałobnej w Manosque.

Patrick Edlinger, Bright Star, zaszczepił u tysięcy nowicjuszy pasję wspinania. Otworzył nowe horyzonty przed tymi, którzy wspinali się od dawna. Z jego twarzy promieniowała radość ze wspinania. Radość, lecz nie cierpienie, jak twierdza niektórzy znani alpiniści. Wspinał się w niepowtarzalnym stylu, z elegancją i płynnością. Przesuwał się z chwytu do chwytu, niejako rzucając wyzwanie prawom grawitacji, pozostawiając za sobą wyłącznie biały pyl. Niedawno ktoś trafnie określił jego technikę: pełzał po skale jak jaszczurka. Z pewnością !
Po śmierci Patrick znalazł się wreszcie we „wspinaczkowym zwierzyńcu”, obok pająków (z Lecco i tych słowackich), obok wiewiórek z Cortiny.

Patrick Edlinger był postacią charyzmatyczną. Ci, którzy go znali, pamiętają jego zagadkowy uśmiech (jak na obrazach Leonarda da Vinci) i wrodzona prostotę w zachowaniu. Edlinger był człowiekiem skromnym i dyskretnym. Po sukcesie nie przewróciło mu się w głowie.
Patrick miał kilka przydomków: Le Blond jest najbardziej znanym i używanym. Inni zwali go Bogiem lub Spidermanem. Zmarły wspinacz nie był gwiazdorem, jak twierdzą niektórzy. Patrick był Świetlistą Gwiazdą, wędrującą w wertykalnej przestrzeni.

Nikt chyba nigdy się nie dowie (lecz to bez znaczenia), co stało się w domu Patricka w Bonlau w piątek szesnastego listopada 2012. Tragedia wydarzyła się prawdopodobnie nocą na klatce schodowej. Patrick znalazł się na schodach, które okazały się dla niego schodami do nieba. Być może chciał ucałować śpiące dziecko.
Lot, straż pożarna, karetka pogotowia i żandarmeria.

Szesnastego listopada Patrick Edlinger, Bright Star, rozpoczął ostatnią solową wspinaczkę do Raju Łojantów. Mocno wierzę, że spotka się tam niedługo z Patrickiem Berhaultem i innymi wspinaczami.

Au revoir Patrick!

Honfleur, listopad 2012

 

Piotr Paćkowski

FILM: „Vertical opera”

Artykuł o Kurtyce bez wazeliny

Ściana była ambitna, styl stal się obsesja
(Alex Mac Intyre)

W drugiej połowie września 2012 w Verticalu ukazał się mój artykuł poświęcony Wojtkowi Kurtyce: Voytek Kurtyka – Shining Wall Climber ou l’itinéraire d’un romantique. Przypadek sprawił, iż w dniu, w którym ten 37 numer wspomnianego czasopisma znalazł się w kioskach, Zwierz obchodził swoje 65-te urodziny. Sto lat….niech się wspina nam!
Dlaczego o tym piszę ? Z pewnością nie dla autoreklamy! Wojtek początkowo zgodził się na współpracę. Mieliśmy zacząć od wywiadu, później miałem napisać artykuł dotyczący jego górskiej działalności. Lecz niespodziewanie Kurtyka wycofał się z projektu. Ach! ten jego egocentryzm. Zarzucił mi, iż go praktycznie nie znam, później napisał, że nie jesteśmy na jednej fali itd. Podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej niepokoił się, czy przypadkiem nie naświetlę jego sylwetki z jakiejś złej strony, czy przypadkiem nie przedstawię go jako postaci poszukującej sławy.

Wszystko zaczęło się dwa lata temu we wrześniu. Claude Gardien, redaktor naczelny Verticala zaproponował mi, żebym napisał kilka stron o Wojtku. Ze Zwierzem widziałem się chyba ze cztery razy w końcu lat 70-tych, w Tatrach i w Podlesicach. Znalazłem jego numer telefonu i przypomniał sobie nasze spotkanie. Wszystko było OK na początku, lecz stopniowo atmosfera zaczęła się psuć. Zwierz chciał mi narzucić swoje tematy filozoficzne, a ja nie lubię pisać pod dyktando, miałem wcześniej kilka doświadczeń z cenzurą we wrocławskiej „Odrze”. No i się sprawa rypnęła!
Claude Gardien był zdruzgotany.
Nie bój się Claude, mówiłem, dam sobie radę sam. Zrobimy artykuł bez współpracy Wojtka.
Rozpoczęły się poszukiwania tekstów Wojtka rozsianych w Taterniku i w zagranicznych czasopismach. Bardzo pomogła mi Elsa z biblioteki w ENSIE w Chamonix. W końcu po kilku miesiącach miałem już całą kurtykowską dokumentację. Kilka cennych informacji dostałem od Reinholda Messnera, Jean’a Troilleta, Erharda Loretana i Lindsaya Griffina. Kilka zdjęć podesłał Janusz Kurczab i Robert Schauer.
Tekst o Kurtyce pisałem po francusku, nie ma więc wersji polskiej. Są dostępne także wersje: angielska, niemiecka i włoska.

Co napisałem o Wojtku? Wszystko, czego dowiedziałem się z jego artykułów i z kilku rzadkich wywiadów udzielonych przez Kurtykę. Pomocna była też książka Jurka Kukuczki.
Z upływem czasu artykuł zaczął się rozrastać i zdałem sobie sprawę, iż z braku miejsca tylko część materiału można będzie zamieścić w Verticalu.
Znalazłem kilka nowych dokumentów na temat Kurtyki. Na początku 2011 Erhard Loretan i Jean Troillet z entuzjazmem zgodzili się na wspólne spotkanie poświęcone Wojtkowi. Zrozumiałem wówczas, że ta kupa nowego materiału przekracza ramy kilkustronicowego artykułu.
Chyba trzeba będzie zrobić z tego książkę! pomyślałem. Projekt nadal jest aktualny, chociaż szwajcarskie spotkanie nie odbyło się. Los zadecydował inaczej: Lori zginął na banalnej drodze.
Tekst dotyczący Kurtyki ukazał się, czego się spodziewałem, w skróconej wersji ( 15% materiału).  Claude Gardien przeczytał całość i zadzwonił:
Piotr, musze k… skrócić twój tekst i to mnie bardzo wk… gdyż jest świetnie napisany. Dziewczyny z redakcji są już zakochane w Kurtyce. Co do reszty materiału: dzwoniłem do wydawnictwa Guerin w Chamonix, są zainteresowani książką na temat Kurtyki.
Wojtek Kurtyka był i pozostaje dla mnie, i z pewnością dla mojego pokolenia wspinaczkowego, duchowym ojcem. Podobnie jak Bonatti, Harlin, Haston czy Hemming. W Europie Zachodniej jest postacią praktycznie nieznaną. Wszyscy znają wyłącznie listę przejść Kurtyki.
Dla dzisiejszego pokolenia alpinistów wyczynowych Voytek, jak nazywają go na Zachodzie, nie jest mitem, lecz drogą do naśladowania. Świadczą o tym liczne maile, które nadeszły do redakcji Verticala po ukazaniu się 37-ego numeru. Nie tylko maile: pierwsze, dokonane niedawno, przejście Grani Mazeno na Nanga Parbat jest dowodem, iż Zwierz się nie pomylił łojąc tak jak łoił.

Wracając do tekstu. Co napisałem o Kurtyce? Rzetelną prawdę. Pisząc o Zwierzu nie mogłem pominąć kontekstu, w jakim rozwijało się po wojnie polskie taternictwo i polski alpinizm: pod baczną obserwacją czerwonego systemu. Musiałem więc wspomnieć o nielegalnym przekraczaniu tatrzańskiej granicy i o rożnych perypetiach z tym związanych. Pisałem tez o Kurtykówce, o zimowych przejściach Wojtka na Kazalnicy, o jego skali trudności. Musiałem wspomnieć o alpejskiej działalności polskich taterników, wspinających się w Alpach z garstką dolarów i z zabytkowym sprzętem. Środkowa cześć tekstu zawiera wszystkie wysokogórskie osiągnięcia Wojtka: od Kohe Bandaka do Cho Oyu.
Pisząc o Kurtyce nie można nie wspomnieć o jego alpinistycznej etyce, której główną ideą jest, stosowany do dzisiaj, styl one push. Końcowa cześć tekstu dotyczy literackiej działalności Kurtyki (Losar) i jego mistycznego kontaktu ze Świetlistymi Górami.
Tekst kończy się porównaniem Shining Mountain z kryształową kulą z Monologu na Mont Blanc. Lecz chyba Kurtyka nie obrazi się za tę osobistą, literacką dygresję.

To tyle.
Wojtek Kurtyka wycofał się ze współpracy sugerując wyłącznie interesujące go tematy jak Ścieżka, góry. Po naszej ostatniej rozmowie telefonicznej przysłał mi wywiad, który przeprowadził z nim Zbyszek Skierski  Krajobraz ze ściany. Lecz jak pisać o zawikłanych sprawach filozoficznych, jeśli o Kurtyce nikt nic nie wie na Zachodzie? Może innym razem?
Podczas jednej z ostatnich rozmów poprosiłem Kurtykę o zgodę na francuskie tłumaczenie Losara, myśląc o włączeniu tego opowiadania do aneksu planowanej książki. – To może tłumaczyć ktoś, kto czuje język francuski! Na angielski tłumaczyły moje opowiadanie trzy osoby. To był ich język macierzysty. Zajęło im to rok czasu.
Taka była odpowiedz Wojtka.
Wk. się i przetłumaczyłem Losara w tydzień.

Nie mam żalu do Wojtka, że się wycofał, pomijam też jego aluzje na rożne tematy. Ja też się wycofałem, gdyż nigdy nie piszę pod kogoś, nawet pod Kurtykę. Szkoda, iż tak wyszło.
Moją przesłanką podczas pisania tekstu o Kurtyce był Wojtek – alpinista. Nic złego o nim nie napisałem, nie stawiam go też na piedestale. Uważam, iż przedstawiłem Wojtka Kurtykę tak jak trzeba było to zrobić, to znaczy jako jednego z największych alpinistów ostatniego stulecia. Uczciwie, obiektywnie i bez wazeliny. Myślę, że potraktuje ten artykuł w Verticalu jako mój urodzinowy prezent.

 

Piotr Paćkowski

Honfleur, 14 października 2012

 

Wywiad Julii Lachowicz z Reinholdem Messnerem zamieszczony 6 października 2012 w National Geographic Traveler

Najlepszy himalaista świata, pierwszy człowiek, który stanął na wszystkich ośmiotysięcznikach, farmer, polityk. Dziś muzealnik. Niezależnie od tego, co robi, musi być w tym najlepszy. W nic nie wierzy, nikogo nie podziwia, niczego nie żałuje

Najlepszy himalaista świata, pierwszy człowiek, który stanął na wszystkich ośmiotysięcznikach, farmer, polityk. Dziś muzealnik. Niezależnie od tego, co robi, musi być w tym najlepszy. W nic nie wierzy, nikogo nie podziwia, niczego nie żałuje

Z Reinholdem Messnerem rozmawia Julii Lachowicz.

Po raz pierwszy spotykam go w zamku Juval w Południowym Tyrolu. Czyli jego domu. Wita mnie mocnym uściskiem dłoni i przewrotnym uśmiechem. Ten ostatni nie opuści go przez następne pięć dni, które spędzimy na zwiedzaniu jego górskich muzeów i na niekończących się rozmowach. Przy lampce czerwonego wina potrafi do rana opowiadać zarówno o swoich osiągnięciach, jak i porażkach. O górach, sztuce, polityce. Przyjechałam do Messnera, wielkiego alpinisty, a poznałam Reinholda gawędziarza, który wprost wyraża swoje zdanie i nie unika trudnych tematów.

REINHOLD MESSNER: To był ten jeden z niewielu razy, kiedy naprawdę myślałem, że nie przeżyję.

W czasie pierwszej wyprawy w Himalaje?

Tak. Wtedy kiedy słyszałem huk lawiny, która zabrała mojego młodszego brata. Dokładnie 29 czerwca 1970 r., podczas zejścia z Nanga Parbat. Już od dwóch dni nic nie jadłem, spędziłem kolejną noc w strefie śmierci. Bez śpiwora, w lodzie. Temperatura spadła do minus 40°C. Byłem wyczerpany, na granicy utraty zmysłów. Wciąż słyszałem krzyk Günthera, ale nie wiedziałem, gdzie go szukać.

Pozostali członkowie wyprawy przez 35 lat twierdzili, że pan tak naprawdę zostawił brata z tyłu.

Zostawić kogokolwiek w takiej sytuacji, zwłaszcza młodszego brata? To byłoby wbrew ludzkiej naturze. To był mój kompan, najlepszy przyjaciel. Od dzieciństwa byliśmy partnerami w górach. Zawsze wracaliśmy razem.

Nie tym razem. Nie mieliście lin, Günther był w bardzo kiepskiej formie. Jak do tego wszystkiego doszło, przecież byliście doświadczonymi wspinaczami?

Owszem, byliśmy, ale w Alpach i Dolomitach. To było nasze pierwsze wejście na ośmiotysięcznik. Szczyt tak naprawdę miałem zdobywać sam, zrobić swojego rodzaju rekonesans, bo nikt wcześniej nie wchodził na Nanga Parbat przez Rupal Face – jedną z najtrudniejszych ścian na świecie. Günther jednak zdecydował się spontanicznie do mnie dołączyć. Dogonił mnie przed szczytem. Wszedł tam bardzo szybko, tracąc przy tym bardzo dużo sił. Wysokość, na której byliśmy, nie pomogła. Zrobił się bardzo wolny, zaczął halucynować, nie myślał trzeźwo.

Pan poszedł więc przodem?

Szukałem dobrej trasy, on miał iść moimi śladami, chciałem mu oszczędzić błądzenia. Byliśmy już po najtrudniejszym etapie. Umówiliśmy się, że poczekam na niego przy potoku. Nie doczekałem się. Usłyszałem tylko jakiś huk. Znalazł się w złym miejscu, w złym czasie. To nie była duża lawina. Szukałem go dwa dni. Bezskutecznie. Ostatkami sił doczołgałem się na dół.

Do bazy?

Tam już nikogo nie było. Członkowie ekspedycji byli pewni, że zginęliśmy, i zwinęli obóz. Na szczęście zobaczyłem odchody krowy. Podążyłem tym tropem, doszedłem do lasu i usłyszałem głosy ludzi rąbiących drzewo. Dali mi chleba i doprowadzili do wioski. Tam okazało się, że mój stan był tragiczny.

Odmrożenia?

Między innymi. Sześć palców u stóp miałem amputowanych  i dwa opuszki u prawej ręki odcięte. Wraz z kawałkiem kości.

Brzmi jak wyrok dla wspinacza.

Do czasu wyprawy na Nanga Parbat byłem jednym z najlepszych, o ile nie najlepszym wspinaczem w Europie. Szybkim, sprawnym, nie potrzebowałem żadnego sprzętu, haków, lin. W Alpach wszedłem na każdy trudniejszy szczyt, wyznaczyłem setki nowych dróg. Po tym jak straciłem palce, jeszcze chwilę się łudziłem, że do tego wrócę. Miałem zeszyt, w którym rozrysowywałem nowe drogi na najtrudniejszych ścianach. Zostało jakieś 50, których nie zrobiłem. Przez pewien czas po operacji nadal nie chciałem ich zdradzać. Ciągle wierzyłem, że to ja na nie wejdę.

Udało się?

Niestety. Zeszyt przekazałem młodszym kolegom.

Koniec kariery?

Po prostu zacząłem inny etap. Himalaisty. Tu mniej liczyła się  szybkość i sprawność, bardziej doświadczenie i wytrzymałość.

Punkt zwrotny?

Największa porażka i największy sukces w moim życiu. Coś, co zmieniło moje myślenie. Po paru miesiącach w szpitalu zdecydowałem, że wracam do Karakorum i w Himalaje. Zrozumiałem, że już nic nie może przywrócić Günthera. Że fakt, że zostanę architektem czy lekarzem, niczego nie zmieni.

Podczas pana kolejnej wyprawy na Manaslu zginęły dwie osoby. Nie miał pan dosyć, nie podłamało to pana?

Oczywiście to było dla mnie trudne, ale ja nie miałem na te śmierci wpływu, nic nie mogłem zrobić ani pomóc. Po tym wydarzeniu postanowiłem po prostu, że będę wspinał się jak najwięcej sam. Wtedy jest się odpowiedzialnym tylko za siebie.

Jak na te decyzje zareagowali pana rodzice?

Mama zaakceptowała ten wybór. Tata nie zrobił tego nigdy. Uważał, że byłem winny śmierci Günthera, że skończę jako kloszard, że alpinizm to nie zawód. Nigdy mi nie wybaczył.

Podobno był dla was surowy także w dzieciństwie.

Często krzyczał, wybuchał, czasem bił. Dopiero teraz zaczynam rozumieć, dlaczego tak się zachowywał. On żył w lęku.

Czego się bał?

W 1938 r. zorganizował głosowanie, w którym mieszkańcy Południowego Tyrolu mieli wybrać, czy zostają we Włoszech, czy przeprowadzają się z całymi rodzinami do Niemiec.  86 proc. osób, w tym mój tata, zdecydowało się przejść na stronę nazistów. Wtedy mocno wierzył w nazistowską ideologię. Widać to nawet w tym, jakie dał nam imiona: Reinhold, Günther, Siegfried, Waltraud. Wszystkie niemieckie. Wojna jednak pokrzyżowała plany, nikt się nie przeniósł, a ojciec się załamał. Stał się człowiekiem niepewnym. Ale to on nas wziął pierwszy raz w góry. Swój pierwszy szczyt, trzytysięcznik  Geislerspitzen, zdobyłem, gdy miałem pięć lat.

Dość wcześnie.

W naszej wiosce nie było ani boiska do piłki, ani basenu. Do dziś nie potrafię pływać. Chodziliśmy więc po górach. W wieku 13 lat biłem już ojca na głowę we wspinaniu. Siedem lat później znalazłem się w światowej czołówce.

I przy okazji zrewolucjonizował pan tę dyscyplinę sportu…

Ja po prostu pokazałem, że to, co inni uważali za niemożliwe, jest do zrobienia. Wchodziłem więc bez pomocy zbędnych sprzętów, lin, haków.

Jakiś przykład?

Na jedną z najtrudniejszych ścian Les Droites wszedłem sam, bez asekuracji i to trudną drogą. Gdy wcześniej mówiłem o swoich planach, wszyscy pukali się w głowę. Więc przestałem i pewnego dnia po prostu wyszedłem ze schroniska  i ruszyłem do celu. Gdy rano pozostali wspinacze zorientowali się, że ktoś czegoś takiego próbuje, porzucili swoje plany i wyszli mnie obserwować. Wszedłem w ciągu czterech godzin. Przede mną najszybsza osoba zrobiła tę drogę w trzy dni.

Tak samo było ze zdobyciem Mount Everestu bez użycia tlenu? Nikogo pan nie pytał o zdanie?

Gdy rozmawiałem z lekarzami i specjalistami, byli przeciwni. Silna choroba wysokościowa, krwotoki, uszkodzenia mózgu, nawet szaleństwo: nikt nie wiedział, czy ludzki organizm przeżyje na takiej wysokości, co się będzie z nim działo. Ani ja, ani mój partner Peter Habeler też nie wiedzieliśmy. Wchodzenie na Everest z tlenem nie było dla nas żadnym wyzwaniem.

Ale po co tak ryzykować?

Gdy w 1953 r. Edward Hillary i Tenzing Norgay jako pierwsi zdobywali Everest, robili to po to, żeby stanąć na szczycie. Ja natomiast chciałem lepiej poznać siebie i swoje granice. I im, i mnie się udało. Dwa lata później wróciłem na Everest, by zdobyć go samotnie. To był kolejny stopień mojej metafizycznej podróży w głąb siebie.

A duma, że włoska flaga mogła zawisnąć na szczycie?

Wchodziłem jako Reinhold Messner, nikt inny. Ani Włoch, ani Austriak, ani Południowotyrolczyk. Moją jedyną flagą była chusteczka do nosa. Mojego nosa. Wiele osób nie mogło się z tym pogodzić. Trudno. Tak oto stałem się persona non grata w swoim kraju. Byłem też pierwszą osobą, która publicznie powiedziała, że wszyscy nasi pierwsi wspinacze byli wspierani przez faszystów i nazistów, a ich osiągnięcia służyły propagandzie. Ja nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Dlatego nigdy na wyprawę nie wziąłem publicznych pieniędzy. Nie przyjąłem też medalu olimpijskiego, jaki w 1988 r. w Calgary ofiarowano mi po zdobyciu Korony Himalajów.

To jak finansował pan ekspedycje?

Znajdowałem prywatnych sponsorów. Zresztą moje wszystkie wyprawy składające się na Koronę Himalajów kosztowały tyle co jedna tradycyjna ekspedycja, w stylu oblężenia.

Czyli jakim?

Z szerpami, butlami, całym osprzętem, kilkudziesięcioosobowym składem. Na moich wyprawach było kilka osób, minimum sprzętu. Swoją drogą też polskie ekspedycje, wbrew powszechnemu przekonaniu, miały więcej pieniędzy niż ja.

Mimo to wyścig o Koronę Himalajów Kukuczka-Messner wygrał Pan.

Żadnego wyścigu nie było, to był wymysł mediów. On w ogóle nie miał racji bytu, bo Kukuczka był bez szans.

Był jednym z najlepszych himalaistów tamtych czasów.

Z tym się zgadzam całkowicie. Ale ja drogę do 14 ośmiotysięczników zacząłem 9 lat wcześniej.

W połowie 1985 r. różnica ta nie była już taka wielka. Było tylko 11:9 dla Pana.

Ja się z nikim nie ścigałem, a alpinizm to nie sport. Kukuczka mógłby jako pierwszy zdobyć Koronę Himalajów, tylko gdybym zginął lub gdyby coś mi się stało.

Z jednej strony podkreśla Pan, że to nie był wyścig. Z drugiej zaś, po tym jak Polak zdobył Koronę Himalajów, wysłał pan mu telegram: „Nie jesteś drugi. Jesteś wielki”.

To była odpowiedź na jego wiadomość z gratulacjami, którą wysłał mi po wejściu na ostatni ośmiotysięcznik Lhotse. To było miłe i postanowiłem się zrewanżować. Uważam, że był świetnym wspinaczem i właśnie to chciałem przekazać.

Mógł się pan ograniczyć do słów gratulacyjnych, jednak dość dyskretnie podkreślił pan, kto tak naprawdę był pierwszy.

Proszę pani, gdym chciał, tobym w ogóle nie uznał jego korony, bo przecież on na Everest wchodził z dodatkowym tlenem! A to według mnie łamie zasady prawdziwego himalaizmu.

A jakie są te zasady?

Zawierają się w moim ABC wspinania: no artificial oxygen, no bolt, no communication (bez sztucznego tlenu, bez haków, bez komunikacji). Ta regułka opisuje chyba najlepiej moje podejście do alpinizmu.

Co w takim razie uważa pan o obecnych wyprawach komercyjnych, np. na Mount Everest, w których każde „bez” można by zamienić na „z dużą ilością”?

To jest czysta turystyka. Nie potępiam tego, ale też nie rozumiem, po co ktoś miałby się w takich warunkach wspinać. Przecież to nie ma nic wspólnego z alpinizmem.

A jak go pan definiuje?

Dla mnie jest to próbowanie niemożliwego. Kreatywność. Gdybyśmy dziś z Kukuczką mieli po 20 lat, to nie wiem, co byśmy robili, bo wyzwań w górach jest już naprawdę niewiele. Dla mnie alpinizm umarł.

Dlatego zrezygnował pan z himalaizmu dokładnie po zdobyciu ostatniego ośmiotysięcznika z Korony w wieku 42 lat?

Gdy stanąłem na szczycie Lhotse, ostatniego szczytu Korony Himalajów, pomyślałem, że nie mogę już wejść wyżej, zrobić więcej, trudniej. Że zdobyłem wszystko, co mogłem, a teraz będę się tylko powtarzał. A ponieważ himalaizm to nie sport, nie bawiło mnie poprawianie własnych rekordów. Uznałem, że w tej dziedzinie wszystko już zrobiłem.

Zamknął pan cały rozdział i przeszedł do kolejnej fazy życia?

Można tak to ująć. Wiem, kiedy powiedzieć sobie stop. Myślę, że wielu himalaistów nie potrafi tego zrobić i dlatego ginie. Wystarczy popatrzeć na polskich wspinaczy: Kukuczka, Rutkiewicz… Ja umiałem ocenić swoje siły, możliwości i chęci. Dziś na przykład spełniam się jako muzealnik.

I zaczął pan życie tyrolskiego domownika?

Nie do końca. Najpierw jako pierwszy przeszedłem całą Antarktydę. Dotarłem na biegun północny, poznałem pustynię Gobi, szukałem yeti. Potem poświęciłem się polityce. Aż  w końcu zająłem się tworzeniem pięciu górskich muzeów.

Trzy z nich znajdują się w zamkach, a jeden z nich to pana dom. Kiedyś spędzał pan czas w namiocie, dziś  w królewskich niemal komnatach. Dość radykalna zmiana stylu życia.

Prowadzenie muzeów i himalaizm mają wiele wspólnego. Trzeba mieć bardzo jasno wyznaczony cel i dążyć do niego, nie oglądając się na innych. A co do namiotu i zamków, to owszem, komfort radykalnie różny. Ale prawdziwą sztuką życia jest umieć przeskakiwać z jednego do drugiego i dobrze się czuć w obu. To akurat mi się udaje wyśmienicie.

I nie jest żal panu tych gór, emocji związanych z himalaizmem, widoków?

Widoki nigdy w czasie wspinaczki nie były dla mnie ważne.  Poza tym ja nie żałuję niczego. Nawet wyprawy na Nanga Parbat, o co często pytają mnie dziennikarze. To się już wydarzyło, nie ma co do tego wracać.

Chodzi pan jeszcze po górach?

Tak, głównie po Alpach i Dolomitach, tylko już nie tak szybko i ekstremalnie. Ostatnio byłem z moim synem. Trasa nie była trudna, ale ja się zmachałem. Mam w końcu 68 lat. Doszliśmy do schroniska. Ja sobie marzyłem o kawie i odpoczynku, a on na to, że jazda do góry. Oświadczył, że jak będę tak się ciągnął, to więcej ze mną na wspinanie nie idzie.

I co Pan na to?

Trochę mnie to dotknęło, bo dla mnie starzenie się to prawdziwa masakra. Z drugiej strony jednak ubawiło, bo nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś będzie mnie ochrzaniać, że za wolno się w górach ruszam.

Ktoś pana wyprzedził…

Nie w snach. W tych z Güntherem ciągle jesteśmy najlepszymi wspinaczami Europy. I nikt nam nie może podskoczyć.

Messner: „Kukuczka był bez szans”

W kasku i z dobrą parą j… w gaciach:Francis Bocianowski

Wspinaczka w Normandii – między Doliną Sekwany i Atlantykiem

Dla francuskich i zagranicznych turystów Normandia i jej piaszczyste plaże są synonimem alianckiej inwazji z 1944 roku.
Dla Paryżan normandzka wieś (słomiane strzechy, soczyste zielona laki i liczne krowy) jest synonimem weekendowego wytchnienia i spokoju.
Innym ta nadmorska kraina kojarzy się głownie z doskonałymi potrawami, w których nie brakuje lokalnych renomowanych składników ze śmietaną, calvadosem i camembertem na czele.
Dla wspinaczy ze środkowo-północnej Francji skałki normandzkie (po Fontainebleau) są jednym z najbliższych miejsc treningowych eskapad (100-120 km na zachód od Paryża)

 

Wywiad z Francisem Bocianowskim

 

Louviers w Górnej Normandii. Spotkanie z jednym z pionierów wspinaczkowej eksploracji Normandii – Francisem Bocianowskim.

Piotr Paćkowski: Hej Francis, nie widzieliśmy się kopę lat!

Francis Bocianowski: co najmniej z 15 długich lat. Mi stuknęła niedawno osiemdziesiątka i od ubiegłego roku przestałem się wspinać, czasem robię łatwe bloki w Fontainebleau.

PP: Jakie były początki wspinania w Normandii?

FB: Kolo 52-ego roku trzeba było coś zmienić, gdyż pod Paryżem było tylko Bleau. Inne skałki, jak Sossois czy Surgy to prawie 200 km od stolicy. Ktoś w klubie dal cynk, że w Dolinie Sekwany przed Rouen są wapienne skały, wiec pojechaliśmy zobaczyć.

PP: To właśnie tam się poznaliśmy, chyba w Connelles? Jak wyglądało otwieranie dróg, bo skała tam jest miejscami parszywa, to nietypowy, mocny wapień!
FB: To wapień z kredą, najeżony wystającymi krzemieniami (sileksy) Wszystkie drogi robiliśmy z dolną asekuracją, używając zwykłych haków, które trzymały się tylko psychologicznie jak na trudnej hakówce.
PP: Chyba loty były niewskazane?
FB: Raczej tak, bo byłoby glebowanie. Wówczas trzeba było mieć dobrą parę j. w gaciach no i kask, gdyż z góry czasami leciało.

Później zaczęliśmy produkować pierwsze ringi z prętów zbrojeniowych, później produkowali nam te ringi znajomi ślusarze. W tej chwili są długie ringi i żywice.


PP: Czy inni ekstremalni wspinacze pojawiali się w Connelles?

FB: Rzadko, gdyż ówczesne gwiazdy wołały się wspinać na pewnych, dobrze asekurowanych drogach. Często przyjeżdżał Christophe Profit urodzony w Rouen. Otworzył kilka nowych dróg. Lecz przede wszystkim wielokrotnie zwyciężył w maratonie wspinaczkowym, organizowanym przez nasz klub w normandzkich skałkach. Jako jedyny potrafił zrobić ponad 80 ekstremalnych dróg w ciągu dnia. Inni wyłoili najwyżej ze dwadzieścia.

PP: Jak wierciliście? Nie było wówczas jeszcze nitownic.

FB: Na początku używaliśmy śrubokrętów amerykańskich z resorem. Trzeba było tylko zmienić resor na silniejszy i wyprodukować wiertła. Wkrótce pojawiły się nitownice.

Obecnie są wiertarki bezprzewodowe, nie ma problemu. Co kilka lat organizujemy większe roboty w Normandii, gdyż klimat jest wilgotny i wszystko rdzewieje, poza tym w Sekwanie jest część morskiej wody. Wtedy przywozimy spalinowe agregaty elektryczne.

PP: Ile dróg otworzyłeś w Dolinie Sekwany?

FB: (uśmiechając się skromnie) nie uważam, że byłem głównym inauguratorem dróg, to była zespołowa praca.

PP: Nie bądź taki skromny – słyszałem, że otworzyłeś ponad 900 dróg.

FB: Szczerze mówiąc nie pamiętam, może tak będzie. Spytaj Pascala (jego siostrzeniec), wydał ostatnio nowy przewodnik. W sumie łoiliśmy razem, najaktywniejszymi wspinaczami klubu byli: Jean Vic (pseudo Nano) i Rolland Trivellini, jeden z najzdolniejszych wspinaczy z tamtej epoki. Rolland otworzył także kilka ekstremalnych szlaków bulderingowych (circuits d’escalade) w Fontainebleau, tych oznaczonych czarnym kolorem ( ED/ED+). W 1965 roku zrobił pierwsze przejście Całunu na Jorassach, trzy lata przed Desmaisonem i Flemattim. To inna afera!!!

Zginął w marcu 1967-ego roku na Eigerze (w rok po Harlinie) podczas próby otwarcia nowej drogi na prawo od White Spider. Później w okolicy otworzyli drogę Japończycy.

PP: No właśnie, pomówmy o Rolandzie Trivellinum! Skąd powstał ten dym z Całunem?

FB: Jak wiesz, w naszym klubie nikt nigdy nie szukał reklamy. We Francji kiedyś był tylko CAF, pretendujący do ekskluzywnego klubu z czasów przedwojennych i GHM (Groupe de Haute Montagne), no i nasz związek finansowany przez partie lewicowe FSGT.

PP: Chyba rozumiem! Jeśli dorzucimy do tej śmietanki nazwę Waszego Klubu Red Star (Czerwona Gwiazda), nic dziwnego, iż Was nie lubili, to przecież były czasy Zimnej Wojny i Żelaznej Kurtyny, za którą sam osobiście mieszkałem, ha ha!

FB: Miedzy innymi, a może tylko dlatego.
Wracając do Całunu: Roland zrobił drogę, opis z miejscem, gdzie zostawił haki. Po powrocie poszedł do GHM w Cham, gdzie go wyśmiali. Wówczas szefem tej mafii był Paragot. Mam oficjalne pismo od niego z nagłówkiem GHM, w którym pisze, iż ze względu na brak dowodów postanowili nie uznać tego pierwszego przejścia i nie zamieścić wzmianki o nim w wydawanym raz do roku wykazie osiągnięć (Annales de Haute Montagne)

PP: Wcale mnie to nie dziwi, podobna sprawa była z Profitem, który zapowiedział, że zrobi na „żywca” „Directe américaine”: wszyscy się śmiali! Lecz Profit miał zdjęcia i film robiony z helikoptera żandarmerii! To były dymy zazdrosnych, podobnie jak z Amerykanami, którzy wyłoili szowinistom z Chamonix najciekawsze drogi jak Dru, Fou i Filar Brouillard

FB: Tak było! Wejście Rolanda uznali od razu Anglicy i Niemcy. Mam list od Hiebelera, który prosi o opis drogi Rollanda w celu zamieszczenia go w piśmie klubowym

PP: Jak zakończyła się ta afera?

FB: Lionel Terray robił wywiad z Rolandem na RTL, usiłując wpuścić go w pułapkę, zadając podchwytliwe pytania. Po programie radiowym oświadczył, że Roland zrobił drogę. Podobna była reakcja Contamine’a i Mazeaud, który się wk.. na GHM mówiąc, że pierdoły opowiadają.

Mamy tez w Klubie list od Belgów, którzy tego dnia widzieli światła czołówki na Całunie pod szczytem. Potem widziałem w prasie wspinaczkowej, że jeden zespół czeski zrobił Całun (już po Desmaisonie) Czesi szli innym wariantem, który różnił się od drogi Desmaisona. Potwierdziło to również linie obrony Rolanda, który szedł chyba tamtędy, ale przed Desmaisonem!

PP: To nie pierwszy smród w Górach. Trzy lata później Desmaison „otworzył” oficjalnie Całun! Chyba cała sława była dla niego

FB: Prasą piała tylko o tym. Poszliśmy z kolegami z klubu na prelekcję Desmaisona, przed którą podpisywał pięknie wydany program.

Jean Vic (Nano) podsuwa swój egzemplarz i Desmaison pyta: „komu zadedykować”?

Na to Nano: „Rolandowi!”

Desmaison zzieleniał, podpisał, wiedząc, że jesteśmy na prelekcji. Nie odważył się powiedzieć, że zrobił pierwsze przejście Całunu, tylko: pierwsze przejście zimowe. Po uczciwej reakcji Contamine’a, Mazeaud i Terray’a to była kolejna mała satysfakcja – może największa – dla Rolanda!

Desmaison był wielkim alpinistą, lecz nie raz miał za uszami!

PP: Kilka lat później ofiarą podobnych krytyk stal się Ivano Gherardini. GHM, którego szefem był potem płk. Marmier, nękał także Batarda i Destivelle!

Myślałem, że się posikam czytając Twój list w tej sprawie sugerujący obecność notariusza po otwarciu nowej drogi (we Francji takie akta wydaje komornik).

A`propos Desmaisona; widziałem go tylko raz, w 2005 roku, podczas mikrowywiadu w Cham. Zauważyłem, iż nie był rozmowny na niektóre tematy, jak akcja po Niemców na Dru. Podobna jest opinia innych wspinaczy, z którymi rozmawiałem i którzy znali go osobiście. Lecz niech spoczywa w spokoju! (widzę wzruszenie na twarzy Francisa)

Jeśli wolisz Bocia (pseudo Francisa), to możemy zmienić temat

FB: Nie, jeszcze może mam parę j.
Chcesz mówić o Eigerze? Mówiłeś przez telefon, ze ta sprawa cię interesuje? (Bocia znika na chwilę i wraca z trzema grubymi teczkami akt: Całun, Eiger i Etretat!)

Całun – już mówiliśmy. Teraz o Eigerze. O Etretat pomówimy na końcu, bo to trochę przyjemniejsze, chociaż Roland też tam się wspinał

PP: Widziałem w jednej z książek o Eigerze, że Roland Trivellini zginął na Eigerze w 1965 roku. Potem debilny artykuł w Montagnes Magazine mówiący o fikcyjnej śmierci i ucieczce Rolanda do Argentyny.

FB: Roland był jednym z prekursorów, choć może nie był znany, gdyż nigdy nie szukał reklamy.

Po Całunie zwierzył mi się, iż chce zrobić Eiger solo i nową drogą! To był nie tylko wyśmienity wspinacz, lecz także górski wynalazca. Po Całunie pracował nad prototypem hamaka, który można byłoby zawiesić na jednym haku. Dzisiaj tego typu hamako-namioty mają nazwę „portaledge”. Innym prototypem było cos w rodzaju sanko-plecaka, który można łatwiej przeciągać na takich lodowych polach, jak na Eigerze.

Z tymi „sankami” wyruszył Roland na Eiger w marcu 1967. Rok wcześniej był na ścianie zimą, może w tym samym czasie co Harlin, chyba wcześniej, to był tylko rekonesans.

PP: Nie chce Ci przerywać ale na temat hamaka jest wzmianka na necie, na polskiej stronie na temat ewolucji sprzętu alpinistycznego – z nazwiskiem Trivellini. Prototyp został oficjalnie opatentowany we Francji w 1965 roku

FB: No widzisz, nic w naturze nie ginie!

W styczniu 1967 roku Roland powrócił na Eiger, żeby przygotować swe szybkie wejście. Targał wory ze sprzętem i żywnością na szczyt zachodnią granią, po czym zjazdami przebył w dół planowaną drogę, rozmieszczając tu i ówdzie trochę sprzętu, żywności i ładunki butanu.

W marcu zaatakował ścianę na prawo od drogi Harlina i na lewo od drogi japońskiej z 1969-ego roku.

Kolo 12-ego marca załamała się pogoda. Roland miał krótkofalówkę, lecz wtedy baterie były inne, niż dzisiaj i radio nie bardzo działało. Na Kleine Scheidegg pojawił się Roger Bellot, kolega Rolanda, który miał nawiązać z Rolandem łączność radiową. Słyszał, że ktoś przez radio wzywa pomocy, lecz kontakt szybko się urwał.

Powiadomieni przez Bellota o braku kontaktu z Rolandem zrobiliśmy w klubie składkę i pojechaliśmy „busem” do Grindenwald. Uczestniczyli w niej Jean Vic, Daniel Caput, Roger Flagel, Guy Heran, Christian Auzon-Cape i ja.

Wówczas na Scheidegg przybyli Niemcy, którzy brali udział w przejściu drogi Harlina (po jego śmierci) z Hastonem. Byli to Haag i Votteler. Votteler zginął później w Dolomitach. Pamiętam jak w przeddzień zapiliśmy i rano Haag pyta się mnie: Franzosich – Schnaps? To byli ludzie z jajami!

PP: To musiało wywrzeć na was wrażenie! Ludzie z directy Harlina!

FB: Haag i Votteler przyjechali na rocznicę drogi Harlina. Innych nie było.

Gdy się tylko dowiedzieli, że szykujemy akcję, od razu zaproponowali swoją pomoc, ale nasza ekipa była wystarczająco liczna

PP: Jak podejrzewam, waszą akcję zaplanowaliście od dołu? Podobnie jak odbyła się później akcja na Petit Dru po Niemców? Jakie mieliście namiary na pozycje Rolanda na ścianie

FB: Było to logiczniejsze, gdyż mieliśmy szanse na znalezienie śladów na planowanej przez Rolanda drodze.

Trivellini zostawił w Klubie szkic drogi, którą chciał zrobić. Podobne rysunki znaleźliśmy też u niego w domu.

Po kilku godzinach pogoda się załamała, spadło dużo śniegu i z powodu zagrożenia lawinowego musieliśmy się wycofać.

PP: Kto zrobił zdjęcia ściany, które w tej chwili oglądamy?

FB: Nazajutrz było małe „okienko pogodowe”, więc zleciliśmy Ty Rufferowi, słynnemu pilotowi lodowcowemu, wykonanie serii zdjęć w tej części ściany, gdzie mógł się znajdować Roland. Było za duże ryzyko żeby iść pod ścianę. Potem trzeba było wracać do pracy, bo i tak przez tą naszą wycieczkę na Kleine Scheidegg chcieli nas wylać

PP: Co wynikało z tych zdjęć?

FB: Po tygodniu Ruffer przysłał nam zdjęcia, które oglądaliśmy przez lupę. Na jednym z podszczytowych zachodów, na prawo od Pająka, zauważyliśmy coś jakby sylwetkę leżącą na śniegu. Guy Heran miał kontakty na policji, która zanalizowała zdjęcie. Konkluzja była obiecująca. Według policji była to sylwetka człowieka. Laboratorium policyjne podało nam nawet wzrost i wagę sylwetki na zdjęciu. Zgadzało się co do joty z Rolandem.

Wysłaliśmy więc na Kleine Schaidegg Rogera Flagela, który wynajął helikopter, robiąc nowa serie zdjęć. Niestety, na wspomnianym zachodzie nie było juz widać sylwetki. Może zleciał, a może przysypał go śnieg. Wiedzieliśmy wówczas, ze nie ma już szans na odnalezienie Rolanda żywego

PP: Jak się zakończyła ta sprawa?

FB: Podczas sierpniowych wakacji pojechaliśmy ponownie pod Eiger, tym razem z zamiarem odzyskania zwłok Rolanda. Przygotowalismy 200m kabla metalowego żeby zjechać ze szczytu wielkim zacięciem, tam gdzie Roland naszkicowali awaryjne wyjście ze ściany. Było to bezpieczniejsze niż zjazd na linie. Podczas wejścia zachodnia granią byliśmy świadkami śmiertelnego lotu dwóch młodych Niemców, którzy ześlizgnęli się z lodową deską. Przerwaliśmy oczywiście akcję czekając przy zwłokach na akcję ratownicza. Potem ponownie załamała się pogoda

PP: Co do drogi Rolanda na Eigerze. Roland chyba miał nosa! Ta partie ściany atakował przed wojna Seldmayer z towarzyszem, później Polacy oraz Palenicek.

W 1983 roku mniej więcej na tej partii ściany otworzył Idealna Diretissimę słynny Pająk – Pavel Pochyly

FB: Rolanda interesowały nowe drogi. Ie pomylil się, tak jak na Całunie. Myślę, że jego przygoda zakończyła się 150m od szczytu. Może chciał wydostać się ze ściany wielkim zacięciem na prawo od Pająka.

Myślę, że – jak proponowałeś wczoraj podczas naszej rozmowy telefonicznej – warto dokończyć tę sprawę. Roger Flagel przygotowuje właśnie stronę internetową, poświeconą Rolandowi. Może ktoś się odezwie, może ktoś znalazł na ścianie jakieś po nim ślady. Fantazyjna wersja z Montagne Magazine, mówiąca o hipotetycznej ucieczce Rolanda do Argentyny, nie trzyma się kupy! Ponieważ „odgrzebałeś” tę sprawę, Roger Flagel znalazł syna Rolanda kolo Nicei. Żona Rolanda zmarła kilka lat temu we Francji. Gdyby Roland uciekł za granicę, z pewnością ściągnąłby do siebie rodzinę

PP. Ok, zakończyliśmy ten drażliwy temat. Gdzie prowadziliście dalszą eksplorację

FB: Głownie Fontainebleau, kilka ekstremalnych szlaków bulderingowych wytyczył tam Philippe Gilbert, Albert Geant. Otworzyliśmy kilka nowych dróg w Vercors i w Kalankach. Przez pewien czas członkiem naszego klubu był Pierre Beghin, zasłynął głównie solowymi zimowymi przejściami w masywie Mont Blanc, zginął w Himalajach

PP: Pomówmy teraz o wspinaczce nad morzem w normandzkich Kalankach!

 

Etretat
Jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc przez turystów ze względu na niepowtarzalna atmosferę skał wyrastających z morza.Etretat było niegdyś jednym z ulubionych miejsc pobytu pisarzy i malarzy. Miejscowość została uwieczniona w serialu poświęconemu Arsenowi Lupin.

FB: Eksploracja zaczęła się przed wojną. Pierwsze drogi na Iglicy poprowadził Pierre Allain. Później podczas okupacji wspinali się tam Niemcy.
W latach 60-tych zaczęła się nasza klubowa eksploracja. Pierwsze drogi otworzył Trivellini, potem Muzart, Carpentier i Krier

PP: zapomniałeś chyba o sobie. Otworzyłeś tam przecież kilka dróg. Pamiętam, jak w 1990 roku wpuściłeś mnie w otwarta przez Ciebie drogę ’Grand Spigolo d’Etretat. Pamiętam do dzisiaj, jak łoiłem pierwszy wyciąg na skale mokrej jak gąbka. Wyciąg, który podczas przypływu znajduje się normalnie pod wodą.

FB: To były stare czasy. Trzeba było się wspinać podczas odpływu, żeby wejść w ścianę „suchą nogą”

PP: pamiętam, że godzina pełnego odpływu jest „tak mniej więcej”, brodziliśmy przecież do kolan w morskiej wodzie podczas podejścia w drogę

FB: W „złotej epoce” w Etretat umawialiśmy się z rybakami, którzy podwozili nas łodziami pod ścianę. Najgorszym momentem było wyjście, dość akrobatyczne, z łódki na skale

PP: technika wspinania była tam podobna jak w skałkach nad Sekwaną

FB: Nie było innej możliwości, amerykańskie śrubokręty, potem wiertarki bezprzewodowe

PP: Co dzisiaj w Etretat? Widziałem niedawno, iż erozja terenu postępuje

FB: To chyba koniec, sypią się podszczytowe partie, Zresztą młodzi boją się tam wspinać. Poza tym władze gminy zakazały ostatnio uprawianie wspinaczki w Etretat

PP: Dzięki Francis za rozmowę. Powodzenia ze stroną Trivelliniego w necie.

 

Louviers, marzec 2010

 

rozmawial Piotr Paćkowski

Ostatnia sjesta Pająków: Pavel Pochylý, Ondrej Pochylý


W lutym 2010 r. minęła dziesiąta rocznica śmierci Ondreja i Pavla Pochylých, znanych po obu stronach Tatr jako legendarny zespół Pająków. Ondrej i jego starszy brat – Pavel należeli do słowackiej czołówki wspinaczkowej w latach 60 i 70.
Uwaga od autora: Trudno zrekonstruować historie „Pająków”. Czeskie i słowackie źródła prasowe i internetowe zawierają wiele sprzeczności i niedomówień. O Ondreju niewiele wiadomo, więcej o Pavle, będącym „prowodyrem” zespołu. Na temat Pavla Pochylego znaleźć można różne kontrowersyjne wersje. Głównym znakiem zapytania jest jego pobyt w więzieniu. Według niektórych znanych wspinaczy z dawnego CSRS (i lojalnych w stosunku do dawnego reżimu) Pavel przesiedział tylko kilka miesięcy. Według innych źródeł – 7 lat.
Niektórzy horolezcy insynuują, że Pavel brał środki dopingujące. Inni twierdzą, iż „nie sprawdził się w życiu społecznym”.
Wiele osób jest zdania, ze Pavel Pochylý nie był postacią łatwą.
Wielu wspinaczy twierdzi, iż był „po prostu człowiekiem”. Taka jest też opinia ostatniej towarzyszki życia „Palo” – Katariny Gromowej.Pająków osobiście nie znałem: szkoda. Może poznałem ich tylko pośrednio – przez dwie przebyte cesty Pavukov.

Pająki in the sky

Początkowo bracia wspinali się razem, otwierając kilka ekstremalnych dróg zwanych drogami Pająków. Wkrótce renoma Słowaków dotarła w polskie Tatry.
Według słowackich i czeskich źródeł przydomek „Pająki” wymyślili polscy taternicy. Pavel zwany był na Słowacji „Postrachem Tatr”, „Thunderbird” i „Burzycielem Tradycji”.
Według Ivana Dieški, Pavel wyprzedził swoją epokę i zainspirował kolejne pokolenia wspinaczy.

 

Pavel Pochylý

Pavel urodził się w 1945 r. Zaczął się wspinać mając 14 lat. Podczas swojego pierwszego tatrzańskiego sezonu chuderlawy małolat z Bratysławy w poszarpanych sandałkach pojawił się w Brnčalovej Chacie, pytając starych wyjadaczy: gdzie jest Hokejka na Łomnicy?

W następnym sezonie Pavel przeszedł 67 tatrzańskich standardów i pokonał wszystkie najtrudniejsze drogi na zachodniej ścianie Łomnicy w 3 godz. i 20 min.
W 1961 r. Pavel otwiera drogę płytami na Małej Pośredniej Grani, ocenianą dzisiaj na VIII-!

Według słowackich źródeł, to właśnie ta cesta zapoczątkowała ideologiczny konflikt między starym i nowym pokoleniem wspinaczy. Stara gwardia z trudem, ale także z pewną dozą zazdrości, musiała przetrawić pojawienie się małolata z Bratysławy, który udowodnił, że w CSSR niektórzy wspinacze łoją w zachodnim stylu Hemminga. Pośrednia Grań stała się także początkiem legendy Pająków.

Pavel wspinał się według swojego credo, które przytacza Dieska i inni: „to, co niemożliwe, jest tylko jedną z opcji.” Pod ściany podchodził „na lekko”, w samolezkach lub sandałach, często nie bacząc na warunki atmosferyczne. Projekty nowych dróg realizował „z marszu”, czyli „on sight” lub – jak kto woli – według rzymskiej formuły „veni, vidi, vici”.
Palo nie lubił poręczowania i wycofów. Każda nowa droga musiała „paść” przy pierwszym podejściu.

Rok 1967 był chyba najowocniejszym sezonem Pavla – Superdirettissima Kazalnicy (zwana superdirettissimą przez pierwszych zdobywców, w Polsce nazywana
drogą Pająków), nowe drogi na Ganku i na Kieżmarskim. Później rozpoczyna się nowy etap: wspinaczka solowa (zimowe przejście Studničkovej cesty na Galerii Gankowej, pierwsze powtórzenie włoskiej drogi Lecco na Grand Capucin w Masywie Mont Blanc.)

Według anegdoty opowiedzianej Władysławowi Janowskiemu przez Karela Jakeša (1953-2002), Pavel, mając problem z jakimś trudnym miejscem, wypinał się z liny, łojąc kluczowe miejsce „na żywca”!
Interesował się polityką, psychologią i literaturą (Dostojewski i inni) Odmówił służby wojskowej. Kilka razy usiłował uciec na Zachód (z różnymi fałszywymi paszportami).
W więzieniu spędził ok. 7 lat, według słowackich źródeł m.in. za „różne afery ekonomiczne”, związane z „budżetowymi” pracami wysokościowymi. Według pierwszego wyroku Pavel został skazany na 11 lat więzienia; na skutek dwóch amnestii odsiadka została skrócona o cztery lata. W Leopoldowie, za kratkami, stał się postacią charyzmatyczną. Według jednego z byłych funkcjonariuszy więzienia Pavel doprowadził do zmiany regulaminu więziennego „na bardziej ludzki”. Dla współwięźniów był autorytetem.

W 1979 roku (po pierwszym wyjściu na wolność) Palo zafundował sobie zimowe, solowe przejście grani Tatr (15 dni, bez żadnego zewnętrznego wsparcia, z 30-to kilogramowym plecakiem).

Pavel PochylyW 1983 r. otworzył solo Idealną Direttissimę Eigeru, uważaną do dziś za jedną z najtrudniejszych dróg na Ścianie Śmierci. Ta „voie impériale” poprowadzona została śladami Sedlmayera i polskich prób z lat 60.
W 1967 r. próbował otworzyć podobną drogę Francuz Roland Trivellini, ginąc 150m od szczytu. Przed Pochylým do Idealnej Direttissimy przymierzał się również Leopold Páleníček.

W 1984 r. Pavel uczestniczył w czechosłowackiej wyprawie na M. Everest.

W 1990 roku, po drugiej amnestii, Palo staje się ponownie wolnym człowiekiem. Lecz – jak twierdzi Katarina Gromowa – także człowiekiem bardzo chorym. Z tego tez względu nie podejmuje juz wspinaczki na wysokim poziomie.

 

Ondrej Pochylý

Ondrey Pochyly Ondrej urodził się w 1949 r. Zaczął się wspinać w wieku 12 lat.
Mówił o sobie, że jest spadkobiercą rygorystycznej etyki wspinaczkowej wypracowanej na „czeskich piachach”. Tę etykę realizował Ondrej w Tatrach, stosując wyłącznie naturalne punkty asekuracyjne, bez nitowania. Jednym z przykładów „czystej etyki” Ondreja jest droga Oranżowy express na Jastrzębiej Turni.

W latach 70. Ondrej zaczął studia uniwersyteckie (pedagogika). W tym czasie uprawiał buldering na naddunajskich murkach i zaporach, poświęcał dużo czasu na szkolenie młodych horolezcow. Do dziś jest uważany za pioniera bulderingu na Słowacji.

Nie złapał, jak jego starszy brat, wirusa solowej wspinaczki. Po rozstaniu z Pavlem, wspinał się z różnymi partnerami. W 1984 r., z dwoma innymi Słowakami, otworzył Direttissimę Wielkiego Filara Narożnego Mont Blanc (między polską drogą Faux Pas i Divine Providence). Dokonał też pierwszego powtórzenia Direttissimy Pioli na Filarze Freney na południowej ścianie Mont Blanc.

Źródła czeskie i słowackie milczą na temat wspinaczkowego rozstania Pająków. Można jednak przypuszczać, iż jego przyczyną były odmienne poglądy braci na alpinistyczną etykę. Według Słowaków to właśnie Pavel był główną siłą napędową zespołu Pająków. Do dzisiaj na Słowacji „Pająk” jest synonimem Pavla Pochylego.

 

Brnčalova Chata – luty 2000

Ondrey Pochyly Po blisko dwudziestoletniej rozłące Pająki pojawiają się znienacka w Brnčalovej Chacie. Rudo Hajdučík, kierujący wówczas obozem szkoleniowym młodych talentów, symuluje przerażenie: „Aaaaaaa! Postrach Tatr !!!”.
Pojawienie się braci poprawia znacznie morale horolezców nadpsute złą pogodą.

25 lutego trzy zespoły wchodzą w ścianę Małego Kieżmarskiego, wśród nich Pająki, którzy „żeby odetchnąć”, wybrali się na znany im dobrze Levé Ypsilon.

26 lutego Rudo zaczyna się niepokoić o Pająków, gdyż dawno minęła godzina alarmowa, ponadto dwa zespoły wróciły już ze ściany. Pogoda jest beznadziejna – burze śnieżne i duże opady. W Brnčalovej Chacie wszyscy myślą: to przecież Pająki, jakoś sobie poradzą.
R. Hajdučík rozważa trzy hipotezy: Pająki skończyli drogę i poszli na przechadzkę. Pewnie wkrótce zadzwonią z innego schroniska. A może mają jakieś małe problemy na ścianie? Jest jeszcze ostatnia możliwość: ta najgorsza.

Rudo rozpoczyna akcję ratunkową. Pierwsze podejście pod ścianę nie daje rezultatów, ekipa ratowników-ochotników błądzi w gęstej mgle. R. Hajdučík decyduje się na wezwanie Horskiej Służby. 26 lutego ratownicy dochodzą do Kotła pod Małym Kieżmarskim Szczytem, sondując wszystkie okoliczne żleby. 27 lutego ruszają ponowne poszukiwania w okolicy Niemieckiej Drabiny. W południe psy znajdują ślad: u wejścia w drogę Poludňajší kľud (Południowa sjesta) wiszą na linie, przysypane śniegiem, ciała Pająków.
Według Słowaków, jeden z braci poślizgnął się podczas zejścia Niemiecką Drabiną. Ostatni lot Pająków na półkę i koniec legendy.

Peter – najstarszy brat Pająków

O istnieniu trzeciego, najstarszego brata – Petera – środowisko alpinistyczne dowiedziało się zimą 2001 r. już po śmierci Ondreja i Pavla. To właśnie Peter pojawił się w Brnčalovej Chacie podczas plebiscytu na najlepszego wspinacza ostatniego stulecia, organizowanego przez czasopismo Jamesak. Zwyciężył Pavel Pochylý. Trofeum przekazano Peterowi.

Arachne i Pająki

Według mitu młoda Arachne była mistrzynią w tkaniu. Pewnego razu Atena przebrana za staruszkę proponuje jej pojedynek: utkanie najpiękniejszej tkaniny. Dzieło Arachne jest piękniejsze, zazdrosna Atena rozszarpuje tkaninę przeciwniczki. Poniżona Arachne wiesza się. Przerażona bogini postanawia dać samobójczyni „drugie życie” zamieniając ją w pająka wiszącego na nitce.

 

Show must go one! Mit i legenda Pająków.

Ondrey PochylyTa ostatnia jest mocno zakorzeniona w pamięci czeskich i słowackich wspinaczy, o czym świadczą liczne wzmianki na internetowych stronach a także nowa, słowacka droga na Jastrzębiej Turni (Pavúči lazú do nebaPająki ida do nieba, ściana południowo – zachodnia, trudności 8-/8, pierwsze przejście: L. Fides i P. Ondrejovič, 5 września 2002 r.)

Dlaczego zginęli? Zazdrość Boga Gór czy zazdrość ludzka? Fatalizm? Czy przydomek „Pająki” przyniósł pecha braciom Pochylým? Według Biblii „na początku było słowo”.

Trudno dzisiaj odszyfrować intencje przydomku „Pająki”. Podyktowany on był podziwem dla bratysławskich małolatów, czy zazdrością?

W lutym 2000, po dwudziestoletniej przerwie, bracia pogodzili się, pojawiając się „znienacka” w Brancalovej. Może właśnie „tak miało być”? A może po prostu wielka legenda zakończyła się w banalny sposób, w jaki zginęło wielu wybitnych alpinistów (Paul Preuss, Jan Długosz, John Harlin, Doug Haston, Tadeusz Piotrowski czy wreszcie Jerzy Kukuczka).

Od dziesięciu lat Pająki wspinają się razem w innej galaktyce, tam gdzie nie potrzeba liny.

Dobrou cestu Pavuci!.

 

Kilka najważniejszych dróg braci Pochylých

Nazewnictwo dróg wg pierwszych zdobywców.
W polskich przewodnikach (Kurczab) niektóre drogi otworzone przez Pavla z innymi wspinaczami nazywane są niepoprawnie „drogami Pająków” (np. Droga Durana – Pochylý na Galerii Gankowej) Według Czechow i Słowaków drogami Pająków są tylko linie otworzone z udziałem braci, nawet z innymi wspinaczami.

Wspólnie drogi Pająków
Kazalnica: Superdirettissima (droga slowacka na Kazalnicy: zwana superdirettissimą przez pierwszych zdobywców, w Polsce nazywana drogą Pająków). 1967, nowa droga,+ tow.
Galeria Gankowa: droga Pająków, 1967, nowa droga + tow
Galeria Gankowa : Centralne Zacięcie. 1980, nowa droga + tow
Kieżmarski :Płyty Pochylých. 1967, nowa droga + tow
Mały Kieżmarski Szczyt: Superdirettissima (Pavel i Ondrej na raty + tow) 1967, nowa droga
Pierwsze zimowe przejście grani Tatr 1970 + tow

Pavel Pochylý
Galeria Gankowa: droga Ďurana – Pochylý, 1963, nowa droga
Jastrzębia Turnia: płyta Pochylego. + tow, 1963, nowa droga
Pośrednia Grań : Płytami , + tow, 1962, nowa droga
Kieżmarski Szczyt: Wielkie Zacięcie 1967, nowa droga + tow
Mały Kieżmarski direttissima 1963 + tow, nowa droga
Kołowy Szczyt, direttissima prawej turni,+ tow, 1967
Łomnica Czarnym Filarem, + tow1970
Grań Tatr solo 1979
Eiger: Idealna Direttissima, 1983 solo
Grand Capucin: droga włoska Lecco, solo, 1969

Ondrej Pochylý
Mały Kieżmarski przez szable zima, nowa droga
Jastrzębia Turnia: Oranžov? expres. + tow 1973, nowa droga
Mont Blanc: Filar Narożny direttissima 1984 + tow idem
Filar Freneya, pierwsze powtórzenie drogi Pioli Jőri Bardill
pierwsze powtórzenia w Norwegii??

problemy z pisownią: ma być w nazwisku Pochylý – akcent na < y >!

Słowacy piszą raz Pavel , raz Pavol. Pseudo Pavla – Palo!!(wg źródeł słowackich)

 

Wielkanoc 2010

Piotr Paćkowski z cenną współpracą Władysława Janowskiego
Zdjęcia udostępnione przez Tomasa Roubala z kolekcji www.montana.cz

Wspinam się, więc jestem
czyli
bez znieczulenia na temat środowiska 1970-1980


Piotr PaćkowskiRozszerzony wywiad, który przeprowadził ze mną Krzysiek Lizak. Pewne sprawy wypadły z tego wywiadu, inne zostały zapomniane. Zdecydowałem się więc na postawienie kilku kropek nad „i”…

* * *

Krzysiek Lizak: Jakie były twoje początki wspinaczkowe?

Piotruś P.Piotr Paćkowski: Zacząłem się wspinać w 1973 roku, po kilkuletnich włóczęgach po pobliskich górach (Sudety, Bieszczady, Beskid) znalazłem coś nowego – Tatry!

Z bratem przeleźliśmy Tatry turystycznie wzdłuż i wszerz. Kiedyś, wracając z Orlej Perci na Halę, spotkaliśmy dwóch taterników. To była moja iluminacja! Po krótkiej rozmowie byłem pewien, ze wspinaczka jest tym, czego szukam. Kupiliśmy pierwszą linę w Składnicy Harcerskiej we Wrocławiu. Pierwszą drogę zrobiłem z bratem na Orlej Baszcie. Nasz wyczyn nie był powodem do zadowolenia: wiele zrzuconych kamieni, stanowiska asekuracyjne pi razy oko itd.

Wieczorem, dość późno dotarliśmy do schroniska w Pięciu Stawach, gdzie wszyscy już spali. Słyszałem, że taternicy mogą spać na korytarzach, więc tam się ulokowaliśmy. Brat rzucił okiem do piwnicy, a że naczytał się o tragediach tatrzańskich, zawołał: „Zestaw Gremmingera”! Rano okazało się, że była to stara uprząż końska!

Potem trzeba było zacząć wspinać się jakoś oficjalnie, gdyż – jak czytałem – poza oznaczonymi szlakami na terenie TPN mogą tylko działać członkowie klubu wysokogórskiego. Bylem wówczas w liceum, pierwsze kroki skierowałem do Sekcji Grotołazów, gdzie zaliczyłem kurs w Dolinie Będkowskiej.

W SG atmosfera była na luzie. Było to środowisko typowo regionalne, akcje jaskiniowe organizowało się w swoim gronie. Grotołazów z innych zakątków kraju spotykaliśmy głównie podczas skałkowych wyjazdów treningowych. Oczywiście istniała też stara gwardia. Największym jej wyczynem było zniesienie jaj w Saint Pierre Martin, gdzie chłopcy się pogubili i wszczęto kosztowną akcję ratowniczą. Potem stwierdziłem, że groty to nie moja pasja i wstąpiłem do KW.

Trochę znali mnie ludzie z Sokolików, więc Marek Kęsicki i Bogdan Nowaczyk podpisali mi podanie o przyjęcie do klubu. Tak zostałem nie Indianinem, lecz sympatykiem.

W KW panowała atmosfera przypominająca przedwojenne ekskluzywne kluby wspinaczkowe. Oprócz swojego członka trzeba było znaleźć dwóch członków wprowadzających. Dla mnie było to jakimś anachronizmem w demokratycznej komunie. Ale takie były czasy. Po latach wydaje mi się, iż to właśnie to ta atmosfera ekskluzywności była genezą klik i pokoleniowych animozji.

Igor KollerPotem przyszedł pierwszy sezon na taborisku, potem pierwsza Słowacja w Brančalowej, gdzie podczas ulewnego deszczu wspinałem się z Igorem Kollerem na Jagnięcym. Koller miał dość stagnacji i zapodał: kto się chce wspinać? Powiedziałem ze ok. Wpuścił mnie w niby czwórkową drogę, prowadziłem, na drugiego wspinała się jego dziewczyna. Ślisko było jak po mydle. Nagle patrzę – Igor posuwa obok solo, mówiąc: to ostatni wyciąg trudności, potem będzie łatwo!
Koller był już wówczas ostrym wspinaczem, jego partnerem był Ondrej Belica. Potem Igor wspinał się solo. Jego najsłynniejszą drogą są Ryby (voie des Poisson) chyba, jeśli się nie mylę, na Marmoladzie.

Na Słowacji była wówczas jeszcze napięta atmosfera lecz lepsza niż w Czechach. Jak to po `68-ym. Pamiętam, jak w Brančalce chyba Prajzner poczubił się z Czechami. Wyzywali się od kokotow. Potem robili zakłady kto dalej przeniesie na członku wiadro wody. Potem wszystko się jakoś załagodziło przy świetnym piwie, chłodzonym w plesie.
A`propos piwa: piwo pili prawie wszyscy. W skałkach często stara gwardia piła też – po kryjomu przed kursantami – inne trunki.

Awansowałem na członka-uczestnika. Bylem wówczas w Moku, gdy doszła wiadomość o tragedii z Broad Peaku Middle. Ciężko przeżyłem śmierć Kęsickiego i Nowaczyka, moich ojców chrzestnych. Ale jakoś przeszło, ponownie pojechałem z dziewczyną na Słowację do Brančalowej z nadzieją, że może będzie tam Igor, a może nawet „Pająki”.

Co do awansów na rożne stopnie w KW, to zdziwiony bylem lekkością egzaminu. Adam Uznański, ówczesny prezes KW, pytał mnie tylko o to, co widziałem na takiej i takiej drodze, z pewnością żeby sprawdzić mój wykaz przejść. Nie padło żadne pytanie na temat techniki asekurowania itd.

Wiedziałem, że wkraczam w dziedzinę, gdzie będę zdany wyłącznie na siebie. Za moich czasów nie było żadnego szkolenia, naszym kompendium wiedzy była przestarzała książka Popki.

 

Jak było z tym wozem na śmieci w Morskim Oku?

W Moku byliśmy pod stałą obserwacją, zawsze był jakiś „koordynator z ramienia…”. Na indywidualistów jednak nawet koordynator nie mógł wywrzeć żadnego wpływu. Mityczną ekipą była grupa, którą tworzyli Dziadek, Ojciec, Krowa, Żaba.. Jej dziełem były różne dymy, ale najsłynniejszy to afera z wozem na śmieci, który Dziadek potem nazywał ” wozem od gówna”. Przed starym schroniskiem stał taki wóz na gumowych oponach, gdzie śmieci się kisiły przez tydzień i potem je zwozili gdzieś na Łysą Polanę. Chłopcy kiedyś byli trochę pijani i chcieli sprawdzić, czy ten wóz sam ruszy z miejsca. Wyjęli cegły i belki, które trzymały go na tym zboczu i wóz zaczął jechać drogą ze starego schroniska. I to, cholera, coraz szybciej. Nie dało rady go zatrzymać, w końcu wpadł do rowu i wywaliły się wszystkie śmieci. Ktoś podkablował i rano przyjechała milicja, bo to park narodowy, ale jakoś się to załagodziło. Wszyscy się zebrali solidarnie, znaleźli jakieś stare liny i wyciągnęli ten wóz. Ale te liny tam potem zostały i gdy jakiś młody kursant chciał się wspinać, a nie miał liny to się mówiło: „Idź do dziadka, dziadek ma linę od gnoju!”
Inna historia związana jest z poręczowaniem przez ekipę Dziadka nowej drogi na Kazalnicy koło Wielkiego Zacięcia. Chłopcy wykopali igloo pod ścianą, żeby nie schodzić ciągle do Moka i gdy nie było pogody, pielgrzymki waliły zobaczyć tę lodową grotę. Niektórzy donosili piwo. To był chyba jakiś odskok od sztywnego i skostniałego związkowego życia w Moku, gdzie wszyscy byliśmy
pod specjalnym nadzorem.


Kto kierował wówczas w Morskim Okiem? Dziunia?

Tak, praktycznie, jak wiadomo, z dziada pradziada. W 1975r. zdarzyła się taka przykra sprawa, że aż baliśmy się, czy nas nie wyrzucą z Morskiego Oka… Dziunia wychodzi z kuchni i mówi: „Panie Michnowski, jest Pan pijany, proszę natychmiast opuścić schronisko”. Dziadek, który siedział pijany z Krową, puścił pawia koło Dziuni i powiedział: „Dziunia! Mimo, że jesteś taka gruba, to cię kocham”. Na koniec poklepał ją po tyłku! Potem miał przewalone, bo to wszystko zaszło za daleko. Nie popieram chamstwa, ale to była niezapomniana afera.

Spaliście wówczas na taborisku?

Tylko latem. Gdy była brzydka pogoda, to siedziało się w schronisku do jedenastej i dopiero potem wszystkich wyrzucali na taborisko, bo wiesz, zimno – gdzie tam będziesz kiblował w namiocie.. Żeby było co pić, to mieliśmy kanistry pod stołami, które uzupełniało się w barze przed dziewiętnastą, bo wtedy go zamykali, a tak do końca posiedzenia było piwo. Pewnego wieczora,w 1977 roku, kiedy znowu lało, siedzieliśmy w schronisku z grupą wrocławską. Ja siedziałem kolo Kacugi, który narzekał, że nie ma piwa i nie ma co pić. Zauważyłem resztki piwa, poszedłem do kibla i przyniosłem prawie pełny kufel. Wszyscy byli już trochę pijani, więc pomyślałem „zobaczymy” i jak gdyby nigdy nic postawiłem ten kufel na stole. Kacuga zobaczył: „O piwo!” Zaczął pić i wypił prawie całe. Ja na to, że tam było pół moczu i wszyscy zaczęli mnie popierać, że tak, że pół moczu było! Ten się sprzeczał, że głupoty gadamy, dobre piwo było! Skończyło się tak, że mieliśmy pierwsze po sezonie letnim zebranie w klubie. Lokal klubowy był wówczas na politechnice wrocławskiej, a prezesem klubu był Bogdan Jankowski. Odczytywał podsumowanie sezonu letniego, w którym zapisano: „…były przejścia ciekawe, w których uczestniczyli członkowie naszego klubu, ale były też rzeczy bardzo nieprzyjemne, wiele afer, a jedną z najgłośniejszych, która się odbyła w Morskim Oku było tzw. sikanie do kufli, w którym uczestniczyli także członkowie naszego klubu…”


Jak długo siedziałeś Tatrach?

Latem w Moku dwa miesiące i zimą co najmniej miesiąc. Latem w 1978 roku zrobiliśmy z Marianem Jargiłłą na lewo od Motyki na Zamarłej Turni nową drogę. Ochrzciliśmy ją Super Brutal Express, bo wtedy używałem dezodorantu o nazwie „Brutal”. Nie było jeszcze w kraju tej mody, że nadawało się drogom nazwy. Nyka, wówczas naczelny „Taternika”, był raczej tradycyjny i obciął Super Brutal Express. Tak więc do dziś nasza droga nie jest znana pod tą nazwą, lecz jako droga Jargiłly i Paćkowskiego. Potem gdy Małolat otworzył nową drogę na Kazalnicy, nazwał ją Schody do nieba, ale na początku w „Taterniku” także nie używali tej nazwy.

Zimą, dzięki zgodzie Łapińskich, amatorzy przejść zimowych koczowali w starym schronisku, które pękało raczej w szwach. Dlatego tez pozwolono taternikom na spanie w korytarzach w Moku, było to właśnie centrum zimowego wspinania tatrzańskiego PZA.

Wieczorem wszyscy się rozkładali na karimatach przygotowując sprzęt na następny dzień. Zresztą tego spania to nie było dużo, gdyż na zimowe wyjścia wychodziło się wcześnie nocą. Takie były wówczas warunki. Na Słowacji było inaczej. Szczególnie zimą docenialiśmy hotelowy komfort. Faktem jest, ze niektóre słowackie schroniska to hotele, lecz zimą trzeba się chyba porządnie wykąpać i wyspać. W okolicach Zakopanego pełno było, nawiasem mówiąc, rożnych ośrodków wypoczynkowych należących do MSW czy MON. Kiedyś w pociągu poderwaliśmy panienki, które tam się wybierały. Przez miesiąc mieliśmy gdzie się wykapać nie mówiąc już o innych przyjemnościach. W tych ośrodkach, nawiasem mówiąc, psy tyłkami szczekały, ale było dobre jedzenie i kilka samotnych dziewczyn.

A zimą?

Z Kaziem Borkowskim zrobiliśmy w 1979 roku pierwsze zimowe przejście Drogi Dřlika-Orolina na Malej Żółtej Ścianie (Kozia Kazalnica ) w dolinie Małej Zimnej Wody. Zajęło nam to dwa i pół dnia. Właściwie dwa dni, ale Kaziu był szczupły i nie chciał jeść. Mówiłem mu: „jedz, bo zimą padniesz!” Drugiego dnia wieczorem Kazia opuściły siły i padł, kaput. Byliśmy sześćdziesiąt metrów od szczytu i to w łatwym terenie, ale Kaziu był w takim stanie, że nie było sensu iść do przodu. Wykopaliśmy dziurę na grani, zabiwakowaliśmy, dałem mu jeść i dopiero następnego dnia doszliśmy do szczytu. Potem zrobiliśmy nową drogę na Baranich Rogach, lecz do dzisiaj zastanawiam się, czy była to naprawdę nowa droga.
Latem tego roku z Kaziem Borkowskim i Jargiłłą odhaczyliśmy kilka dróg na Słowacji w Dolinie Wielickiej, miedzy innymi na Kotłowym Szczycie (Mały Gerlach) i na Wielickiej Baszcie.

Napisałem potem notatkę w Taterniku na ten temat i znowu był dym w klubie we Wrocławiu, gdyż nie powiedziałem jasno, iż był to obóz KW, pisząc: Borkowski, Jargiłło i Paćkowski z AKA. W sumie to była drobnostka i było to niecelowe z moje strony, gdyż wszyscy praktycznie mieliśmy podwójną przynależność klubowa. Ale takie to były czasy, dla niektórych ważne były osiągnięcia klubowe.

Kaziu grywał z bratem w szachy w trakcie biwaków?

Jego ojciec był znanym profesorem logiki, wykładowcą KUL-u i wszystkie dzieci – trzech braci i siostra – odziedziczyły zdolności matematyczne. Franek, młodszy brat Kazia, był w latach 70. trzy razy z rzędu mistrzem juniorów w szachach, jeździł po całym świecie i dzięki niemu mieliśmy pierwsi we Wrocławiu wszystkie płyty Pink Floyd. Pewnego razu wspinaliśmy się razem na Kazalnicy, co zresztą z powodu złej pogody skończyło się wycofem. Przez całą noc nie mogłem spać, bo padał deszcz ze śniegiem, a oni z Kaziem w płachcie biwakowej przez kilka godzin grali na pamięć w szachy. Cisza, nie miałem już papierosów, leżałem wkur…, a tu słyszę: „pion A5…” Pół godziny ciszy i: „koń B7…”

I kto wygrał?

Kaziu, który był wówczas studentem astronomii. Odkrył jakąś nową gwiazdę, za co zaprosili go na stypendium do Boulder w Colorado. Dokończył tę sprawę z gwiazdą, zrobił doktorat, a potem, gdy przyszedł stan wojenny, Amerykanie, choć wykorzystali jego osiągnięcia, odmówili mu azylu politycznego. Został i tak, bo gdzie miał wracać? Później, gdy byłem z Francuzami w Yosemite, to myślałem, że uda mi się spotkać z Kaziem, bo niedaleko, ale już wtedy wyjechał do Waszyngtonu.

Jakoś nikt nie ma z nim kontaktu. Nie wiem czy to jest związane z jego dawna praca dla NASA? Z tego, co słyszałem, to Kaziu pracował przy programie tego słynnego teleskopu amerykańskiego.

W Tatrach liczyły się wówczas odhaczenia i pierwsze przejścia zimowe?

Tak, bo żeby załapać się na jakiś wyjazd Chamonix, trzeba było mieć wyniki. Chociaż niektórzy wyników nie mieli lecz i tak wyjeżdżali. Przyjechałem tu po raz pierwszy w 1979 roku. Wcześniej uczestniczyłem w jednym obozie unifikacyjnym w Moku, lecz to nie było w moim stylu – wspinanie się z narzuconymi i przypadkowymi partnerami. Wspinałem się wówczas na jednej z dróg na Kazalnicy ze Skłodowskim. Jak głosiła legenda, na każdym stanowisku, gdzie on asekurował, było pełno kiepów. To była prawda, sam tak kiedyś paliłem.

Pierwsze drogi na Kazalnicy zrobiłem z Tadkiem Kowalczykiem z Sekcji Grotołazów i ze Zbyszkiem Samborskim. Pamiętam, jak z Tadkiem po dwóch tygodniach nie mieliśmy już prawie kasy. Żywiliśmy się głównie kisielem, racuchami w proszku i piwem. Tadek Kowalczyk był dobrym partnerem na drugiego, podobnie jak Marian Jargiłło. Z Kaziem i Samborskim mogłem się wspinać na przemian, nie było problemu, miałem zaufanie. Borkowski to typowy intelektualista i zawsze chciał się wspinać etycznie, czysto klasycznie. Zimą nie ma na to czasu.

Kiedyś wspinałem się ze Zbyszkiem Kacugą na direttissimie Mniszka. Kacuga pozostał dobrym kumplem, podobnie jak Termit. Lecz nie wspinaliśmy się już więcej, nie odpowiadała mi nerwowość Zbyszka, który histeryczył w każdym trudnym miejscu. Może się trochę bał? Spotkałem podobne zachowanie ludzi podczas prac wysokościowych we Francji. Ostatnio szkolą młodych, którzy nigdy się nie wspinali i nie wisieli naprawdę na linie. Staż ten odbywa się na pięciometrowym murku. Potem, gdy trzeba wisieć na wieży Eiffla lub na wieżowcach, to ci ludzie są jakoś zagubieni. Mają cykora, piją lub palą trawę przed lub podczas pracy. W tym wypadku strach uzewnętrznia się agresją lub histerią.

Uważam, ze wspinaczkę trzeba mieć we krwi, powinna ona płynąć w twoich żyłach. Inaczej nie ma sensu. Najlepszy przykład to szybka nieobecność wspinaczkowa wielu osób po upadku komuny. Świadczy to o tym, ze wielu z nas wspinało się dla innych celów niż przyjemność. Te inne cele to możliwość wyjazdu, biznesy i obserwacja środowiska.

W Tatrach atmosfera była trochę sztuczna. W Moku, na przykład, zawsze było kilku ze starej gwardii. Rej wodził Skoczylas i kilku innych. Ta stara gwardia paliła fajki, snobując się na niektórych znanych alpinistów, i opowiadała pierdoły. To tak jak kot palił fajkę. Zaznaczyć trzeba, że stara gwardia się nie wspinała, lecz spała spokojnie w pokojach w Moku. Czuło się coś niesmacznego w tym wszystkim, było to jedno z wielu towarzystw wzajemnej adoracji. Wszyscy, jako zasłużeni emeryci, infantylnie nazywali siebie po imieniu, zdrobnieniami.
Obok seniorów byliśmy my, młodzi napaleńcy. Nigdy mnie nie interesowało znalezienie się w tym gronie, chociaż wielu wspinaczy z mojej epoki gotowych było na wszystko, żeby stać się członkiem tej śmietanki. Te zdrobnienia to miały świadczyć chyba o tym, że jesteśmy jedną, wielką rodziną. Jakoś tego nie odczuwałem osobiście. Jeszcze a`propos koordynatorów: kiedyś pojawił się jakiś cieć z PTTK i groził, że zrobi nam dobrą opinię w PZA, bo pijemy piwo! Było to chwilę po aferze z Dziadkiem i Dziunią. Pamiętam, że chciałem mu dosunąć, ale powstrzymał mnie jakoś Kacuga i Wiesiek Krajewski.

Drugą sprawą były animozje miedzy rożnymi klanami. Klan Wrocławian, Krakowiaków itd.

Wojciech KurtykaFaktem jest, że w jakiś sposób wszyscy byliśmy konkurentami ze względu na perspektywę wyjazdów zagranicznych. Lecz mimo wszystko wszyscy byliśmy Polakami.

Jedną z rzadkich osób będących poza klanami był według mnie Kurtyka. To raczej inni chcieli się znaleźć obok niego.
Wojtka poznałem na taborze w `76 albo `77. Wspinał się wówczas z Kostkiem Miodowiczem. Od początku czułem, że to postać charyzmatyczna. Tego dnia wybierałem się na Kiełkowskiego na Kazalnicy i wczesnym rankiem stawiłem się przed namiotem Miodowicza, by pożyczyć kilka obiecanych poprzedniego dnia cienkich cvm-ów Stubaia, potrzebnych na płycie tektonicznej na Kielkowskim. Miodowicz jeszcze spał, a Kurtyka przygotowywał sniadanko na juwlu.A potem wola:Kostek wstawaj na śniadanie.


Potem spotkaliśmy się chyba ze dwa razy w Podlesicach na Wszystkich Świętych, gdzie w okolicznym zajeździe prowadziliśmy rozmowy na tematy metafizyczne. Opowiadałem wówczas Kostek MiodowiczWojtkowi moje wrażenia po locie na Małym Młynarczyku, kiedy wyrwałem stanowisko i zawisnęliśmy z Darkiem Drylą na jednym hexentriku nr 3. To chyba był cud, jak niektórzy mowili w Moku po moim powrocie ze szpitala w Kieżmarku. Miałem chyba dużo szczęścia: żadnego złamania, tylko skóra trochę poszarpana na rękach. Odczułem wówczas dziwny stan, tak jakbym widział siebie z zewnątrz. To podobnie, jak w jednym z poematów Yeatsa, w którym poeta rozmawia ze swoją duszą. Pamiętam, że Kurtyka opowiadał o podobnym stanie, który odczuł chyba zimą na Kazalnicy.

Dla mnie wspinaczkowymi ojcami chrzestnymi byli Harlin i Hemming, potem miałem dwóch ojców chrzestnych w KW. Myślę, ze Kurtyka był dla mnie i dla wielu wspinaczy z mojego pokolenia kolejnym ojcem – wzorcem do naśladowania. W każdym razie inspirował nas.


Wracajac do lotu, w sumie było to lot prawie 40 metrowy. Po kilku tygodniach ktoś w klubie poradził: jedź w skalki i zobacz, czy się boisz wspinać. Sprawdziłem, wszystko było ok. lecz szczęścia nie należy nadużywać.

Jacek Bierezin 1975Wspomnę tez o innych postaciach, które nie miały żadnej etykietki klanowej. Myślę szczególnieo Jacku Bierezinie, koledze po fachu, bo też poeta, oraz o Andrzeju Samolewiczu, którego chyba wszyscy pamiętają w jego niezapomnianym anoraku.

Pamiętam też śmiesznych hipów jak Michał Wroczyński z Warszawy czy szpaner Szałankiewicz, z którym robiłem filar Kazalnicy. Szałan wspominał zawsze, że zrobił Bonattiego na Kapucynie. Może haczył nieźle, lecz we wspinaczce klasycznej był raczej zerowy.

Andrzej Wania SamolewiczNie można oczywiście zapomnieć o Ryszardzie Malczyku, postaci charyzmatycznej. Malczyk był jednym z pionierów ostrego, polskiego wspinania i może najlepszym wspinaczem.

 

 

Były postacie oryginalne, jak Dziadek, który pomimo rożnych dymów, czasami z grubej rury, był postacią oryginalną. Były też postacie, silące się na oryginalność, które gdzieś się musiały dokleić, żeby o nich mówiono.

Kiedyś dałem się wpuścić w poręczowanie na Wielkim Zacięciu. To był pomysł wspinacza z Krakowa, Mątwy który poręczował tę drogę przez parę miesięcy. Uważam to za ciekawe doświadczenie ze względu na osobowość Mątwy, który był intrygującą postacią. Zginął później schodząc Whymperem z Aiguille Verte. Mątwa miał swoje patenty. Przed wyjściem robił kanapki w następujący sposób: brał podłużny chleb, kroił w kromki, smarował smalcem i ponownie składał w kształt chleba. Jak przymroziło to mieliśmy bryłę, którą trzeba było rąbać młotkiem.

W klanie wroc
ławskim z trudem wschodzącą gwiazdą był Alek Lwow, którego do dzisiaj uważam za kabotyna pierwszej klasy. Cóż powiedzieć o człowieku, który jest w stanie nawet się ośmieszyć żeby odróżnić się od innych. Zawsze się śmieję wspominając o robieniu przez niego, i jego klanu wzajemnej adoracji, czapeczek i rękawiczek na drutach. Lwow był infantylny, stąd jego dążenie do powszechnego uznania. Zawsze usiłował być w centrum grupy, która bezmyślnie przyklaskiwała. Alek od pewnego czasu jechał na starych osiągnięciach: Walker i Filarek Brzózki. Walkera też zrobił Kaziu Morderca, który nie był błyskotliwym wspinaczem! Lwow często więcej dziargał na drutach niż się wspinał.

Byli też ludzie godni pozytywnego wspomnienia, jak Jacek Klincewicz, osoba o wielkim magnetyzmie, człowiek, którego nie interesowała małostkowość. To właśnie Klincewicz jako jeden z nielicznych wziął mnie w obronę, kiedy po powrocie z Chamonix Lucjan Górski zarzucał mi, że na wyjeździe Faka w Cham była moja żona i że jechałem po nią na lotnisko do Paryża. Co jedno ma z drugim? Żona była w Chamonix na swój koszt. Po drugie: większość z nas jechała stopem, żeby zwiedzić Paryż. Zresztą to śmieszna sprawa, gdyż na niektórych himalajskich wyprawach były panie, które załapały się tam po znajomości. Wątpię, czy Milewska była na wyprawie na własny koszt.

Wracając do Jacka: słyszałem, że po jego śmierci na wyprawie rodzina złożyła skargę o zabójstwo. Nie wiem, nie było mnie tam wtedy. Lecz sam nie miałbym zaufania do niektórych towarzyszy z tej wyprawy.

Zresztą z Górskim zawsze toczyłem wojnę, zawsze – to znaczy od czasu, kiedy zrobiłem jakieś tam wyniki. Górski był prezesem AKA, w środowisku młodych napaleńców, będąc jednocześnie członkiem starej kliki.

Było rzeczą normalna, iż każdy, kto pojawiał się w AKA, mając sportowe poglądy jak ja, był dla niego zagrożeniem. Górski widział, że nie odsuwam, jak kliki, młodych na bok. Wręcz przeciwnie.

Zawody w Sobótce w 1979r.Miałem dobry kontakt z kursantami, którzy chcieli się wspinać. To się nie podobało. Do czasu mojego wyjazdu na Zachód byłem vice-prezesem AKA. To była dobra nauczka dla sitwy, która miała trochę związane ręce. Dobrym przykładem jest sprawa Szymona Serwatki, który wygrał zawody w Sobótce w 1979r. Serwatka nie był studentem, lecz chciał się wspinać i był zdolnym wspinaczem. Jakoś go uwalono po tych zawodach, gdyż zwyciężył przed Handlem i Pankiewiczem. Podobnie jak Małolata, o którym nieco później.

Na zakończenie kilka słów o kretach. Według Kurtyki wśród wspinaczy nie było żadnego komunisty. Wątpię, bo co powiedzieć o licznych obserwatorach, którzy obcowali ze środowiskiem, niewiele mając z nim wspólnego. Najbardziej podejrzanymi osobami we Wrocławiu byli dla mnie ci, którzy zakupili pierwszy numer Łojanta, numer, który pokazał mi podczas przesłuchania na MO. Ale o tej sprawie później.

Małotal - CzyżewskiSzkoda, że tej zgniłej atmosferze uległ Małolat, wpadł w pułapkę własnego sukcesu. Naprawdę szkoda, gdyż Czyżewski był wspinaczem hors paire. Zresztą to nie jest wyłącznie moje zdanie. Zbyszek się zmarnował lecz także niektórzy go zmarnowali. Pamiętam, jak w Moku podczas jego zimowych solówek stara gwardia podpuszczała go do łojenia, stawiali na niego prawie jak na konia wyścigowego. Dla urzędników z PZA ważne były rezultaty, cena się nie liczyła. Często było nią życie, w wypadku Małolata ceną była głupio zmarnowana, błyskotliwa i krótka kariera.

 

Kurtyka IMałolatDrugą sprawą było, o czym przypomniał mi Władek Janowski, zakazanie wspinania się z Małolatem zadekretowane przez KW Wrocław. Wówczas chyba prezesem był „Bogdanek” Jankowski, mówiąc językiem Nyki! Ach, te zdrobnienia!
Małolat, alias Zbigniew Czyżewski, nie był wówczas członkiem KW Wrocław. Dziwne, że wydano taki zakaz. W sumie to nie dziwne, tylko świństwo, hańba i wstyd. Ci, którzy to podpisali w KW Wrocław, powinni być na czarnej liście. Na czarnej liście indyków, gdyż indyk jakoś tak wizualnie odróżnia się od innych ptaków.
Potem przygarnął Małolata Pietkiewicz z SKW

Nic dziwnego, ze Małolat się zmarnował. Wspinałem się z nim podczas jego debiutu. Często zimą byliśmy tylko we dwójkę w Sokolikach. Czułem się przy Zbyszku jak kursant. Szkoda, ze nie mam z nim kontaktu.

Zresztą Zbigniew był tylko jednym z kozłów ofiarnych. Najpaskudniejszą sprawą było chyba wykluczenie Tadeusza Piotrowskiego po aferze na zimowej wyprawie na Lhotse. Zawada zabrał Latałłę na wyprawę, gdyż TVP sponsorowała dolcami. Uważam, że Latałło nigdy nie powinien opuścić bazy, gdyż był dyletantem. Zawada zabezpieczył się na wszelki wypadek, polecając Piotrowskiemu opiekę nad asystentem operatora. Jeśli dobrze pamiętam, ten fakt został wykorzystany w filmie nakręconym podczas wyprawy. Film oczywiście miał służyć jako usprawiedliwienie wyprawy, zakończonej fiaskiem, i udowodnieniu winy Piotrowskiego. Po powrocie do kraju Piotrowski został po prostu wyrzucony z PZA, gdyż to z jego winy zmarł Latałło! Zresztą słyszałem inna wersję tej historii. Ponoć Latałło nie zginał podczas zjazdu (oficjalna wersja), tylko wchodząc na małpach do góry, gdyż zaniepokoił się nieobecnością Jerzego Surdela (operatora i alpinisty), który zamarudził po drodze. Osobiście uważam, że to Zawada powinien ponieść odpowiedzialność jako kierownik wyprawy. To chyba największy gnój jaki pamiętam. Lecz grube ryby śpią zawsze spokojnie.

Polakom pomagał w Chamonix Teddy Wowkonowicz?

Pomagał to za małe słowo. Gdyby nie Teddy, to chyba te nasze wyjazdy nic by nie dały.

W 1979 roku koczowaliśmy na kempingu w Biollay, za cmentarzem, tam, gdzie kiedyś bywał Harlin, Hemming i inni. Wówczas dziki kemping w Cham był już zabroniony, ale nas dzięki Wowkonowiczowi i kilku Francuzom jakoś tolerowali. Koczowali tam wówczas Francuzi, Anglicy i inne narodowości. Policja organizowała niespodziewane najścia i innych wyganiali, Polaków zostawiali.>

Zawsze były jakieś luzy, Teddy nawet 50%,zniżki na kolejkę na Midi jakoś załatwił, jak dla tamtejszych przewodników. W kasie była specjalna lista, mówię o 1985 roku, z nazwiskami polskich wspinaczy. Potem była nawet afera, gdyż ktoś się wygadał i pewnego razu orbisowska wycieczka zażądała także zniżki, był dym ale jakoś przeszło.

Po latach uważam, że te nasze wyjazdy to była epoka samobójców. Myślę w kontekście pokoleń historycznych: Pokutnicy, Kaskaderzy, Łojańci itd. W każdym z tych pokoleń istniało „subpokolenie” samobójców. Ludzi zapalonych, którzy przyjeżdżali w Alpy ze skandalicznym sprzętem i wyposażeniem, ze 100-150 dolarami w kieszeni. Potem Taternik relacjonował o polskich sezonach w Chamonix. To był jeden pic na wodę. Pamiętam, jak w 1983r. kupa chłopaków była chora, bo żywili się tylko konserwami. Niektórzy zajmowali się fajansem, czyli odzyskiem nadpsutych owoców, wyrzucanych z marketów przed zamknięciem. To właśnie te inne aspekty naszych bohaterskich wyjazdów po wyniki. Być może wyjazdy centralne miały trochę lepsze warunki, lecz wątpię.

Te nasze warunki, trudne i jak z dzikiego wschodu, nie usprawiedliwiają jednak licznych kradzieży u Snella czy u Sanglarda. Kradzieży w których uczestniczyli niektórzy z krakowskich asów wspinaczki klasycznej. Myślę, że w tej sprawie Wowkonowicz się też wstydził, chyba bardziej, niż bezpośredni sprawcy. Dziwne, że w niektórych formularzach VI.7 nie ma wzmianki na ten temat. Wstyd, beznadzieja i syf!

Mieszkając na dzikim kempingu nie mieliśmy się gdzie wykąpać. Ktoś wymyślił przejście przez płot na basen w Chamonix. To był dobry pomysł, tylko trzeba było uważać, żeby nas nie złapali.
Pewnego razu chwycili dwóch Krakowiaków, którzy pojawili się na basenie w Zawratach, od razu ich przyfilowali. Później przemykaliśmy się na niektóre kempingi, pod prysznic.

Kiedyś Kurtyka powiadomił Europe o tajemnicy sukcesów polskich wypraw w Himalaje i Karakorum. Tą tajemnicą, jedną z wielu, był przemyt polskich artykułów konsumpcyjnych.

Wydaje mi się, ze trzeba też powiedzieć o tym, co działo się w Alpach. Co do wyjazdów, FAKA na przykład, to zastanawiam się do dzisiaj, kto tam rządził. Pierwszy raz w Chamonix wspinałem się z siostrą Łukaszewskiego. Później z Bożeną Hartman. Poszliśmy na Tacula na Bocallatiego. Towarzyszyła nam dwójka instruktorów z Katowic: Czarniecki i drugi typ. To były typowe dziadki wspinaczkowe. Uważam, ze nie powinni się znaleźć z nami na obozie. Tak się wlekli za nami, że inne zespoły ich wyprzedziły i musieliśmy na nich czekać, żeby odzyskać pozostawiony sprzęt. W sumie zakończyło się tym, ze oberwali kamieniami i trzeba było zostawiać im linę, by małpowali za nami. Złapaliśmy oczywiście kibel pod szczytem. Żeby przyspieszyć tempo wspinałem się potem praktyczne bez asekuracji aż do szczytu. Potem w klubie wytknięto mi raport z FAKA: Paćkowski narażał życie partnerów wspinając się bez asekuracji. Tak, to podpieprzyli mnie instruktorzy. Bożena dobrze łoiła. Później przez długi czas wspinałem się we Francji z dziewczynami.

Władek Janowski zimą w SokolikachPotem na początku lat 90-tych postanowiłem wspinać się solo. To był powrót do źródeł, kiedy z Janowskim na Sokolikach ćwiczyliśmy zimą w `78r. technikę solowego haczenia.

Na początku używałem asekuracji z węzła Macharda, inaczej patent Bachmana lub Barnetta. Później spotkałem Destivelle w Bleau i wspinałem się solo z używanym przez nią Gri-Gri. Ten przyrząd jest dobry na drogach hakowych, lecz na klasycznych jest niebezpieczny: podczas lotu lina blokuje się czasami pod tą ruchomą częścią, która jest ostra jak brzytwa. Potem Christophe Moulin pokazał mi, jak trzeba trochę przerobić Gri-Gri wiercąc otwór na pętlę itd.
Po jakimś czasie zaniosłem ten przyrząd do Snela, żeby mi wymienili jedna z części, którą przerobiłem. Po tygodniu zadzwonili z Petzla mówiąc, że w żadnym wypadku nie reperują sprzętunaruszonego przez użytkownika, gdyż to bardzo niebezpieczne.

Kiedyś spotkałem Lafaille’a na Barberine i pokazał mi austriacki patent do solowego wspinania: węzeł Mascharda z bloczkiem czyli ulepszony system Barnetta. To genialne: przed węzłem instalujesz bloczek do transportu sprzętu, to właśnie on przesuwa węzeł. W ten sposób można mieć wolne ręce do wspinania. Wolne ręce to teoria, gdyż gdy lina zbliża się do końca, to co wisi w dole, zaczyna ciążyć i żeby wyciągać luz, jednak trzeba pomagać sobie ręką. Jedną z metod na odciążenie wagi liny jest jej mocowanie na każdym przelocie małą linką, węzłem kabestana.

Istnieje także inny wariant ulepszonego Barnetta: Shunt nowej generacji zamiast Macharda i mały karabinek stalowy maillon (taki jak na stanowiskach zjazdowych w skałkach) zamiast bloczka. Lecz osobiście nie mam zaufania do Shunta.

Obecnie używam Solisty, otrzymanego w prezencie od Marca Batarda. To świetny przyrząd, jeszcze z nim nie odpadłem. Lecz oficjalnie, według producenta, Soloist nie jest przyrządem do wspinaczki solowej. Jest używany wyłącznie wtedy, gdy partner jest ranny i trzeba skończyć drogę. Jakoś wszyscy boją się solistów. Głównie producenci sprzętu!

Sprzęt, jak sprzęt. W sumie na drogach mieszanych (hakowo – klasycznych) najlepsze i najbezpieczniejsze jest zmienianie systemu. Na pewnej hakówce (dobre haki) wolę osobiście Soloiste lub Gri-gri, gdyż szybko, jedną ręką, można się przyblokowac. Na fragmentach klasycznych lepsze jest wspinanie z systemem ulepszonego Barnetta, gdyż w razie lotu węzeł Macharda działa niezawodnie. Oczywiście po ulepszeniu pętli, z której robi się węzeł. Trzeba po prostu z serca liny wyciągnąć kilka włókien i zatopić potem zapalniczką dwa końce. Lina jest wtedy miękka i bardziej czuła. Nie osłabia to wcale jej wytrzymałości. Lecz wystarczy na ten temat, bo się producenci lin obrażą.

Kiedyś Władek Janowski zgnoił mnie, że w Taterniku krytykowałem łojenie na żywca. Jest jednak różnica miedzy żywcem i wspinaczką solową, z asekuracją. Chyba wszyscy wspinaliśmy się na żywca po znanych nam drogach. Najlepszym przykładem jest Thomas Bubendorfer, który rąbnął poważnie kiedyś. Były także żywce Made in Kurtyka, great!!! I zakończone pomyślnie.

Do solo asekurowanego i żywca to też trzeba mieć. W sercu i w kroku.

Wracając do Wowkonowicza. Często się z nim widywałem, średnio co dwa tygodnie. Teddy zawsze wspominał o polskich przejściach i o śmierci Żuławskiego na Taculu. Kiedyś musiałem mu obiecać, że poszukamy ciała w szczelinach pod Taculem. W sierpniu `85, podczas dupowy, w schronisku Cosmiques zmobilizowałem kilku wspinaczy francuskich do poszukiwań. Oczywiście rezultat był negatywny, ale Teddy nawet się popłakał. Podobnie, kiedy dałem mu w prezencie kartki ze starego Lwowa, gdzie się urodził.

Nigdy nie mówił z goryczą o Polakach. To od jego żony dowiedziałem się, że Monsieur Teddy ubolewał nad pewnego rodzaju brakiem pamięci ze strony rodaków, którzy będąc w Chamonix nawet do niego nie wpadli. Dlatego też wolałem się trzymać na uboczu podczas jego pogrzebu, nie miałem ochoty widzieć przedstawicieli z PZA i słuchać ich krokodylich łez. Przed pogrzebem bylem zobaczyć Teddy’ego w kościołku w Les Praz i potem przekazałem żonie tekst napisany po francusku poświęcony jej mężowi. Wieczorem zadzwonił jeden z synów dziękując z wielkim wzruszeniem za pamięć.

Ten tekst w zmienionej wersji, mniej osobistej, wysłałem do Gór. Uważam za świństwo, że nawet tekst pamięci Wowko został okrojony. Świadczy to o pewnych sprawach. Wowkonowicz nigdy nie wrócił do kraju, pomimo otrzymania Krzyża Odrodzenia. Chyba nigdy nie otrzymał polskiego paszportu. A znając go -z francuskim nie chciał jechać.

Rok później wróciłeś do Chamonix i już zostałeś?

Tak, wyjechałem do Paryża. Byłem po studiach, pozostała mi tylko obrona pracy, czego zresztą nigdy nie zrobiłem. Potem pracowałem tu, w dolinie, latem, w CAF (Club Alpine Francais) jako instruktor wspinania w Le Tour. W CAF-ie zawsze było dużo jedzenia, więc przynosiliśmy chłopakom, jak przyjeżdżali z Polski jakieś pieczenie, bo to wszystko na konserwach siedziało…

W Cham szkoliłem kursantów przez trzy sezony w CAF-ie. Mieszkałem już wówczas pod Paryżem i w Chamonix bywałem tylko sezonowo. Wówczas zetknąłem się z zawodem przewodnika. Niektórzy Francuzi namawiali mnie, żebym się zapisał do ENSY. Nawet przeszedłem już testy wspinaczkowe. Lecz widząc zawodową mentalność szybko ten mój projekt odłożyłem do lamusa. Zrozumiałem, że wspinając się dla przyjemności nigdy w tym zawodzie nie zarobię na życie. Jeśli chcesz być przewodnikiem, musisz zgodzić się też – lub głównie – na turystykę.

Uważam, ze była to jedna z moich najlepszych decyzji życiowych.


Wspinałeś się z ekipą z Paryża?
Po krótkim pobycie w Cham pojechałem na kilkanaście lat do Paryża. Wówczas poznałem szkołę wspinania w Fontainebleau ,gdzie trenowali tacy wspinacze, jak Allain, Beradini czy Desmaison.

W Fontainebleau naszą bazą była oberża na Dame Jeanne, odpowiednik Szwajcarki w Sokolikach. Do dzisiaj oberża ta słynie ze świetnego jedzenia. Tam właśnie spotkałem większość słynnych wspinaczy francuskich. Znanych, jak Desmaison, i anonimowych, jak Bocianowski, Géhant i inni.

Zakupiłem sobie pierwsze prawdziwe butki wspinaczkowe i prawie każdy weekend spędzałem w Fointainbleau. Dzięki Fontainebleau stwierdziłem, że nasza wspinaczka krajowa pełzała gdzieś z tylu za tym, co robili Francuzi od wielu lat. Mówię tylko o wspinaczce skałkowej i o bulderingu, gdyż w Alpach do końca lat 70-tych w modzie było łojenie metodą trzymaj się haka jeśli jest. Wspinaczka w Fontaiebleau jest szkolą uniwersalną, świetnym poligonem przed granitem i wapieniem.

Innymi paryskimi miejscami wypadowymi są Soissois, Surgy czy Fixin w Burgundii lub normandzkie wapienie w Dolinie Sekwany.

We Francji odkryłem inne środowisko, mniej scentralizowane, być może ze względu na wielką ilość wspinających się ludzi. Oficjalnie w tym kraju wspina się ponad 400 tysięcy osób, choć to liczba prowizoryczna, wykazująca wyłącznie ilość osób, które wykupiły składkę ubezpieczeniową w Związku (FFME ). Każdy robi tutaj to, na co ma ochotę. Nikomu nie trzeba zdawać sprawozdań. Nie ma koordynatorów i obserwatorów. To chyba bardziej mi odpowiadało, gdyż wspinanie nie jest sprawą kolektywną.

To tutaj stwierdziłem, ze Złote góry stoją przede mną otworem, wystarczy tylko chcieć. Wspinasz się jak chcesz i potrafisz, reszta to literatura. Oczywiście nie należy zapominać o finansach. Wspinasz się z ludźmi, do których masz szacunek i masz ochotę z nimi się wspinać. Lecz to nie takie proste.
Czasami lepiej wspinać się samemu. Solo nie masz jaj: to twój błąd i dym. Nie ma tłumaczeń, oskarżeń itd. Jesteś sam, jak w sumie każdy jest sam w swoim życiu. Ale to chyba sprawa mentalności. Często ludzie mówią: człowiek potrzebuje kogoś, gdyż nie może żyć sam. To nie moja wizja. Wspinam się sam, sam jestem odpowiedzialny za moje wybryki i błędy. Nikogo nie ciągnę
na linie. Lina wisi. A właściwie to luz wisi. Do jednego końca jestem przywiązany ja, drugi koniec jest przymocowany na stanowisku.

W drugiej połowie lat 80-tych spotkałem przypadkowo w Bleau znajomą polską ekipę: Handl, Janowski, Śmieszko, która jadąc do Verdon zatrzymała się w Cuvier, żeby poznać wspinaczkę w stylu Bleau. Przepuściłem chłopców, nawiasem mówiąc dobrych bularzy, przez jedną ścieżkę zdrowia na blokach (ścieżka lub szlak polega na zaliczaniu kilkudziesięciu bloków o podobnych trudnościach) o trudnościach 4-5-. Trochę mięśnie mieli ponadrywane nazajutrz. Lecz to normalne, nie ma czego wstydzić, gdyż skala Bleau jest ostra. Sam się o tym przekonałem będąc tam pierwszy raz. Szczególnie, gdy wspinamy się na blokach o wysokości około 10 metrów, na szlakach oznaczonych kolorem czarnym, czyli ED.

Bouldering to nie moja główna pasja, ale z braku laku… Po jakimś czasie zacząłem doceniać wspinaczkę po blokach, często do kilku dobrych metrów wysokości. Nie należało spadać, żeby się nie połamać, tym bardziej, ze w niektórych rejonach Fontainebleau w środku tygodnia nie ma żywego ducha. W razie poważnego lotu to kaplica! Może to zaszczepiło we mnie bakcyla solowej wspinaczki. Potem w starych książkach znalazłem informację, że niedaleko, kolo Némours, są duże skały, gdzie w czasach rozkwitu wspinaczki hakowej otworzono wiele dróg. Z Christophem Jacquetem odhaczyliśmy je prawie wszystkie. Zostały dwie czy trzy drogi, będące świetnym laboratorium haczenia. Pierwotnie zostały one otworzone przy pomocy nitów, lecz dzisiaj można je przejść wyłącznie przy użyciu sky-hookow lub rurpów (A4).

Do lat 80. poziom klasycznego wspinania Francuzów nie był wysoki. Mam na myśli oczywiście Alpy. Fontainebleau było wówczas inną, oddzielną szkołą, której osiągnięć nikt nie chciał lub nie potrafił zastosować w innym terenie.

Zaczęła się wówczas inna epoka związana z pojawieniem się Patricka Edlingera, Patricka Berhaulta, Patricka Cordiera, Thierry Renault czy Marco Troussięra. To ludzie, którzy wspinaczkę z Bleau przenieśli na teren alpejski. Dowodem są przejścia w stylu Ma Dalton na Aiguille du Midi ( T. Renault) czy Directe Américaine na Petit Dru (Profit ).Wbrew mitom Edlinger nie był bogiem, wszyscy inni z wymienionych poprzednio wspinaczy mieli podobny poziom, łojąc trudne drogi na żywca. Edlinger stal się mitem, gdyż jako pierwszy skumał się z mediami, co znacznie zaważyło na jego karierze. Podobnie jak Desmaison w Alpach.

Potem pojawiło się szybko nowe pokolenie: bracia Menestrel, Tribout, Destivelle, Godoffe i dziesiątki innych, anonimowych wspinaczy, o których nigdy nie pisał. Jak Oleg Sokolsky, Serge i Albert Géhant, Pascal et Françis Bocianowski.

To właśnie w czasach Edlingera rozpoczęła się w prasie alpinistycznej epoka gwiazdorów. Pozwoliło to młodym wspinaczom na przyłączenie się do nowoczesnych trendów. . Z drugiej strony epoka ta doprowadziła do niezdrowej konkurencji, której skrajnym przejawem są dzisiejsze wspinaczkowo – alpinistyczne trofea w stylu Złotego Czekana. Gdy ktoś uderzył w stół, zawsze odezwały się nożyce. Zazdrośni krytykowali nagrodzone przejścia, obrzucano się błotem itd. Uważam, ze to nie było potrzebne w środowisku wspinaczkowym. Jak można przecież mówić, ze przejście X jest większym osiągnięciem niż przejście Y. Zresztą te niesnaski pojawiły się już w czasach podboju najwyższych szczytów ziemi, ich dowodem było krytykowanie Kukuczki przez Messnera. We Francji ofiarami Piolet d’Or stali się między innymi, Catherine Destivelle i Marc Batard. Przed przyznaniem nagród ich nominacje zostały wygwizdane przez zazdrosnych w stylu pułkownika Marmiera, tego, który poręczował drogę Harlina na Petit Dru prawie miesiąc.

Drugim negatywnym przejawem epoki gwiazdorstwa jest gotowość ludzi na wszystko podczas wspinaczki. Jednym z przykładów było przejście przez niejakiego Momo słynnej drogi w Sossois w Burgundii – Chimpanzodrome. Momo zrobił tę drogę na żywca i w stroju Adama, osiągnął jednak swój cel: znalazł się na pierwszych stronach czasopism wspinaczkowych.

We Francji przez kilka lat wspinałem się miejscowymi wspinaczami. Najpierw robiliśmy weekendowe wyjazdy do Chamonix. W piątek wieczorem wyjazd samochodem do Chamonix na wschodnią Mont Blanc, na Kapucyna lub na Dru. Powrót teoretycznie w niedzielę w nocy, ale rożnie to bywało. Czasami trzeba było dzwonić do Paryża, że jesteśmy w drodze z Chamonix i mamy lekkie opóźnienie. Później byłem kilka razy w Verdon, dwa razy w Yosemitach na kilku standardach, w Dolomitach i w Hoggarze. Na początku lat 80-tych często wspinałem się w Kalankach a także koło Tulonu, gdzie jeździliśmy, aby oswoić się z pierwszymi 6b Edlingera.

Po dwutysięcznym roku powróciłem ponownie do Chamonix.

A co z Polakami?
W 1983 roku dzwonili do mnie ludzie z Wrocławia, że wspinają się tu, więc przyjechałem. Zastałem chyba ze stu Polaków. To było w tym czasie, kiedy dwie osoby z Krakowa zabiły się na drodze Poire’a na Gruszce na wschodniej ścianie Mt. Blanc. Potem jeszcze w 1985 roku spotkałem tu Dziadka. Przestał pić, był trzeźwy i jakoś się uspokoił. Poznałem wówczas Gienka Chrobaka. Niezapomniane spotkanie. Taki człowiek-masa z dużym sercem. Po Kurtyce to druga postać, która mnie zaszczypała gdzieś w gardle.

Chyba w `84 roku wspinałem się jeszcze z Andrzejem Budzanowskim.

Pamiętam taką jedną śmieszną historię. Jak wspominałem ,zawsze obecni byli koordynatorzy, nawet w Chamonix. Niektórzy bardzo poważnie i z sercem traktowali tę rolę. Kiedyś, chyba w 1983 roku, wpadłem z dziewczyną na dziki kemping w Cham koło cmentarza. A tutaj dziewczynie Sas-Nowosielski się przedstawia: Sas jestem, koordynator z ramienia… A dziewczyna na to: ja jestem Jola! Myśleliśmy, że się posikamy w anoraki!

Po stanie wojennym Polacy mieszkali na innym polskim dzikim kempingu w Pierre  d’Orthaz, w pobliżu słynnego bloku gdzie wspinał się Hemming.

 

Jeśli chodzi o ten wypadek, Wańka Zacharzewski mówił, że mieli słaby sprzęt.

O naszym sprzęcie nie ma co mówić. Kiedyś po locie z blokiem na hakówce na Mnichu stwierdziłem, że to chyba cud. Jak ta stara lina, sztywna jak koci ogon, wytrzymała?!
Wiesz, jakie wtedy były problemy ze sprzętem wspinaczkowym. Raz z bratem dowiedzieliśmy się, że puch można kupić w fabryce w Kielcach. Wydelegowali nas z klubu, wzięliśmy Trabanta i pojechaliśmy do Kielc po ten puch. A było to akurat w czasach rozruchów radomskich i tak wypadło, że nie mieliśmy jeszcze puchu, ale wpadliśmy do Radomia coś zjeść i znaleźliśmy się w centrum wydarzeń. Brat miał aparat i zrobiliśmy trochę zdjęć. Później przekazałem te zdjęcia dla KOR-u (Komitet Obrony Robotników), który założono właśnie po rozruchach radomskich. Zdjęcia miały jechać do Paryża, ale je wcięło! Potem założyliśmy we Wrocławiu SKS (Studencki Komitet Solidarności) i były pierwsze zebrania w mieszkaniach prywatnych. Byli jednak ludzie, którzy pracowali na dwa fronty, więc nas nakryli, skonfiskowali książki z „Kultury” i znalazłem się na „liście”. Zdjęcia, jak mówiłem, wcięło, dzięki Burdewiczowi, któremu je powierzyłem. Do tej pory nie dowiedzieliśmy się, ani ja, ani mój brat, co się stało z tymi zdjęciami.

Ale to taka mała dygresja. Wypadek na Gruszce spowodowany był prawdopodobnie lawiną seraków. Ale w sumie nie wiadomo. Pamiętam, że będąc pierwszy raz w Chamonix miałem stare stępione raki Salewy i czekanomlotek produkcji Walkosza.

Mimo to założyliście na studiach podziemne pismo wspinaczkowe?

ŁojantTak, pismo nazwaliśmy „Łojant„. Na fotokopiarkach jedna dziewczyna zrobiła nam po znajomości kopie tekstów, bo ksero było wtedy pod kontrolą. Pamiętam, że jeden tekst był o Kurtyce, jeden o wspinaniu klasycznym, a w środku czarno-białe odbitki fotograficzne. Na okładce pierwszego numeru było moje zdjęcie na Tępej. Wspinaliśmy się z bratem z kanistrami z piwem, które służyły jako wory, gdyż ćwiczyliśmy się w przeciąganiu szpeju na linie. Wtedy było to źle widziane w klubie i potem były głosy na zebraniu, że wspinamy się z kanistrami piwa. Na szczęście nie były to czasy palenia skrętów, bo byłaby to dopiero afera! Zresztą, ci którzy nas krytykowali, sami pili piwo lub inne trunki, lecz na uboczu poza oczami młodych.

Potem miałeś tę dziwną historię z milicją rzeczną?

Tak, mieszkałem wtedy u matki i kiedyś wracam do domu. Kobieta, co u nas pracowała, mówi: „Panie Piotruś, dostał Pan tu wezwanie z milicji, ale nie ma pieczątki, ani podpisu, to pewnie SB Pana wzywa”. Faktycznie nic nie było, więc wyrzuciłem je do kosza, ale za dwa dni przychodzi nowe wezwanie, tym razem z pieczątką – Komisariat Milicji Rzecznej we Wrocławiu! Trochę miałem cykora, bo to było zaraz po sprawie Pyjasa w Krakowie, więc uprzedziłem kolegów, żeby dym robili, jeśli nie wrócę. Wchodzę, jeden był starszy, drugi młodszy, okularki czarne jak agenci z FBI, w czarnych kurteczkach skajowych. „Dzień dobry Panie Piotrze, jak dobrze, że Pan przyszedł”. Przeprosiłem ich, że nie mogłem się stawić na to wezwanie ze względu na egzaminy na studiach, bo wiesz, trzeba było grać wtedy głupa. „Aaaa, to Pan studiuje?” Miałem już na końcu języka: – „Wie Pan jak to jest, sam Pan studiował”, ale nie chciałem prowokować. Zaczęło się od koniaczku i na początku gadaliśmy o pierdołach, a potem wypytywali o kontakty z ludźmi, aż w końcu, jak zorientowali się, że nic ode mnie nie wyciągną, musieli jakoś dojść do tego, że komisariat milicji rzecznej, więc mnie pytają:
– Czy Pan był w tym roku gdzieś nad wodą?
– Nad morzem nie byłem, w górach na obozie wspinaczkowym!
– A czy tam była jakaś woda?
– No tak, wie Pan, w Tatrach są stawy
– mówię. – Morskie Oko, Czarny Staw. – Tak, była tam woda!
I wtedy na tym
spotkaniu wyciągnęli mi skur… jeden oryginalny numer „Łojanta„, a w klubie sprzedaliśmy tylko cztery numery tego pisma!. Miedzy innymi te egzemplarze kupili: Górski, Stępień, Panejko i Jakubowski. Ktoś im przyniósł tego Łojanta, jakiś inny łojant!

Na zakończenie otrzymałem propozycję nie do przyjęcia! Panie Piotrze, złotych gór Panu nie obiecujemy, lecz gdyby chciał Pan pojechać na jakąś wyprawę, to poprzemy!

Wówczas obiecałem sobie, że nie interesują mnie wyprawy, w których biorą udział, miedzy innymi, krety i szczury.

Długo wydawaliście to pismo?

Nie, bo zaczęły się dymy, że pismo nielegalne, więc się zatrzymaliśmy. Potem w tym SKS puściliśmy w ruch petycję w sprawie Pyjasa, żeby to wyjaśnić, do prokuratora itp. Petycja krążyła i na politechnice, i na uniwersytecie, na wszystkich wydziałach. I wiesz, ile osób tę petycję podpisało? Trzynaście. Tylko trzynaście osób, jak na ostatniej wieczerzy. I tę trzynastkę zawiesili na rok. Oczywiście byłem jednym z tej trzynastki.

Wspinasz się dalej?

W tej chwili głównie w skałach i na lodospadach, głównie solo. Na góry nie mam zbyt dużo czasu. Poza tym od kilkunastu lat nurkuje. Jakoś trzeba podzielić wolny czas. Chyba będzie ciężko, gdy przestanę się wspinać lub będę musiał przestać.

W górach
Gdzie marzenia śpią na ośnieżonych szczytach
gdzie życie dopala się w ramionach świtu
powracamy co oddech, co lato, co zimę

GALERIA

Burgess Brothers
czyli
The return to Chamonix Valley

Nagła cisza na skałkach Les Gaillands koło Chamonix. Uwaga filmujemy!

Po długiej nieobecności w Dolinie Chamonix, bliźniacy Burgess udowadniają, iż po sześćdziesiątce można się jeszcze wspinać!

Krotki wywiad z Adrianem I Alanem Burgess.

W końcu lipca, podczas urodzinowej imprezy u angielsko-francuskich przyjaciół w Moussoux, zauważam dwóch osobników o długich włosach. Bez wątpienia – to bracia Burgess! Po krótkiej rozmowie bliźniacy Burgess akceptują wywiad i fotograficzny seans – nazajutrz w skałkach Gaillands.

Późnym wieczorem dzwonię do Leysin do Larry’ego Ware, naszego wspólnego przyjaciela: Uściskaj braci ode mnie. Uważaj, nie ciągnij ich za bardzo za język na temat górskich osiągnięć. To naprawdę bardzo skromne hipy, mniej mówią o sobie niż poniektórzy wspinacze o mniejszych osiągnięciach.

Nazajutrz, punktualnie o 14-tej spotykam się z bliźniakami; jako tłumaczka towarzyszy mi mieszkająca w Chamonix Francoise Call. Na Gaiilands opór wspinaczy, kierujemy się więc w stronę spokojniejszej partii skałek –secteur Forestier.

Bracia Burgess błyskawicznie przygotowują się do wspinaczki. Co chcecie robić? Jakieś 7a?

Nie, my na tych trudnościach to odpadamy – odpowiada, śmiejąc się, Adrian. Wpuszczam ich więc w jedyną wolną drogę: filarek, 6a+, pełznąc solo w trudnym terenie, z aparatem i lina do zjazdu na plecach.

Przez krotki moment okoliczni wspinacze i przewodnicy przestają się wspinać, podziwiając Burgess show. Z sześćdziesiątką na karku bliźniacy radzą sobie świetnie!! Do tego muskulatura w stylu Stallone i Schwarzeneggera!

Po trzech drogach zejście na parking i rozmowa w Buvette des Gaillands przy piwie i coli.

* * *

Piotr Paćkowski: kiedy zaczęliście się wspinać?

Alan Burgess: z bratem w Anglii, mieliśmy wówczas 14 lat.

PP: jakie były wasze alpejskie początki?

Adrian Burgess: Pierwszy raz pojechaliśmy do Europy, mieszkaliśmy wówczas w Anglii, w1970 roku. Wspinaliśmy się w Austrii, Dolomitach, no i wylądowaliśmy w Cham, na dzikim campingu w Biollay, koło cmentarza.

PP: Spotkaliście się z Hemmingiem?

Adrian: tak, Gary był trochę od nas starszy i. (śmiejąc się) był dla nas za bardzo znany, my byliśmy wówczas debiutantami..

PP: co zrobiliście w Chamonix w tym okresie?

Alan: nic ciekawego, kilka standardowych dróg.

Drugi raz przyjechaliśmy do Chamonix w 1972 roku zima. Wówczas niewiele osób łoiło zimą. Zrobiliśmy tylko trzecie zimowe przejście deski szwajcarskiej na Courtach, bo pogoda była do kitu. Wtedy w schronisku poznaliśmy Larry’ego Ware, który zaprosił nas do Leysin, do szkoły Harlina.

PP: Kto kierował wówczas szkółką?

Adrian: Jeśli się nie mylę to Haston W szkole nie pracowaliśmy- mieliśmy za mało doświadczenia. Alan z kolei bardzo dobrze pamięta pobyt w słynnym Vagabond Club!, będący hotelowo-gastronomicznym zapleczem szkoły Harlina.

Alan: tam było wiele dziewczyn i ciągle były imprezy. Pamiętam do dzisiaj jak Doug Haston spadł ze schodów. Nazajutrz miał wywiad z dziennikarzami i Bonnington tłumaczył, że Haston potłukł się w skałkach. To były dobre czasy!

PP: Wspominaliście przedwczoraj, ze byliście w Polsce.

Adrian: Byliśmy w Tatrach w Moku w latach siedemdziesiątych. Jak na pewno pamiętasz, w tamtych czasach nastąpiło wspinaczkowe zbliżenie polsko- angielskie, którego rezultatem był potem Changabang i osiągnięcia w Hindukuszu. Byliśmy nawet u Wojtka Kurtyki, wspaniały gość. Pamiętam, ze wspinaliśmy się miedzy innymi na Mięguszowieckim.

Alan: Pamiętam, ze mój plecak, gdy wracałem z Zakopanego, był bardzo ciężki. Jak się nazywał ten napój: Wyborova?

PP: Widzę, ze macie świetne wspomnienia, może pamiętasz jakąś anegdotę?

Alan: Nas wtedy nie było na tej wyprawie w Hindukuszu, ale Porter zawsze wspominał, jak jechał pociągiem przez ZSRR do Afganistanu. Żeby nie było problemów, Anglicy udawali polskich alpinistów. W przedziale ciągle leciały z głośnika radzieckie przeboje. W pewnym momencie Zawada zmulony tym repertuarem prosi Portera: możesz dać mi terrodactyla? I czekanem rozwalił ten głośnik!!!

PP: Jak z wyprawami w Himalaje?

Adrian: W latach 70-80 to były złote czasy na wyprawy, gdyż politycznie był bardzo dobry klimat w Nepalu i Pakistanie. Z bratem byliśmy mniej więcej na 25 wyprawach, śmieje się. Osobiście utkwiła mi w pamięci amerykańska wyprawa w 76 roku na Everest. Było ciężko, zima te gore pokonali jako pierwsi wasi alpiniści.

Alan: Od pewnego czasu nie jeździmy na wyprawy, za dużo osób zginęło;Tasker, Boardman i inni.

PP: Jaka jest tajemnica waszej długiej aktywności, jesteście jednymi z nielicznych , wspinających się dinozaurów?

Adrian: Trzeba mieć trochę szczęścia. Głownie z lawinami, bo to chyba największe niebezpieczeństwo w wysokich górach.

Alan: Chyba tak, ja osobiście dwa razy uniknąłem śmierci w lawinach. Raz na Lhotse instynktownie rzuciłem się w dol i serak przeleciał nade mną.

PP: Jak wygląda dzisiaj etyka wspinaczkowa w Stanach?

Adrian: Dalej jest trend żeby nie nitować. Chociaż na niektórych drogach o geometrycznych szczelinach nity by się przydały. Uniknęłoby to dużej ilości sprzętu. Ale ta etyka ma tez u nas aspekt handlowy. Chouinard produkuje te wielkie friendy. Gdyby ludzie nitowali spadła by masa sprzedanego sprzętu.

PP:, Z czego żyjecie dzisiaj?

Alan: Ja jestem przewodnikiem, czasami przyjeżdżam pracować w Alpach. Założyłem firmę trekkingową, ale po zamachach w 2001 roku spadła frekwencja wyjazdów. Daje kursy jogi muskularnej.

Adrian: Ja trenuje konie do jumpingu, bardzo przyjemna praca. Poza tym wygłaszam konferencje w rożnych firmach, bazowane na alpinistycznej motywacji.

PP: Dzięki za rozmowę, do waszego następnego przyjazdu.

* * *

Adrian i Alan Burgess: Urodzeni w 1948 roku. Dzieciństwo spędzili w Anglii, obecnie mieszkają w Stanach Zjednoczonych.

W latach 70-80 należą do amerykańskiej czołówki wspinaczkowej.

Główne osiągnięcia: Czerwony Filar Brouillard- nowa droga, Les Droites: filar Messnera – trzecie przejście, Fitzroy – droga Chouinarda, Denali – wschodnią ścianą droga Cassina w stylu alpejskim.

Wyprawy: Everest w 17 godzin, Dhaulagiri, Annapurna IV-pierwsze zimowe.

Książka: The Burgess Book of Lies: humorystyczne spojrzenie na alpinistyczny światek.

rozmawial Piotr Paćkowski

O jednym takim, co ukradł Księżyc
lub
historia jednej skałkowej drogi


pamięci ofiar katastrofy pod Smoleńskiem

The mortal moon hath her eclipse endured (Shakespeare)

Złodziej Księżyca

W latach 70-80 pojawiła się na Zachodzie nowa moda na „chrzczenie” dróg wspinaczkowych – skałkowych lub górskich. Moda ta przyszła także do Polski (wcześniej już będąc na Słowacji).
Jednakże konserwatywne, krajowe, wspinaczkowe organa prasowe (Taternik kierowany wówczas przez Nykę) z urzędu odrzucały autorskie nazwy dróg.
Taki los spotkał moja drogę na Zamarłej Turni, nazwaną „Superbrutalexpres” (od dezodorantu Made in Poland z epoki), która do dzisiaj zwana jest droga Jargiłły.

Ale mniejsza o to.

* * *

La Joux - ogólnie

Latem 2005 mieszkałem w Grassonnets, między Argentiere i Chamonixn, naprzeciwko skałek La Joux . Co wieczór po pracy wspinałem się tam, bo to było tylko 10 minut marszu.

Wypatrzyłem kilka nowych dróg wiodących na górną część skałek.

Sprzęt dostarczył Hervé Snell, syn nieżyjącego już właściciela słynnego sklepu ze sprzętem wspinaczkowym. Gdy tylko wspomniałem o projekcie nowych dróg (nie przyszedłem, żeby żebrać o parę „long-lives”) Hervé poszedł do właściwego działu sklepu i wrócił z kilkoma garściami nitów i plakietek.

Ze względu na respekt dla ludzi z gestem pierwsza droga została ochrzczona Grâce a Snell. Druga – Bijou – poświęcona kobiecie mojego życia. Trzecia – Les animaux du désert była aluzją do tysięcy żołnierzy wysłanych na wojnę do Iraku. Na marginesie: według Dominique Potarda, autora przewodników skałkowych w Chamonix, drogę tę atakowała bezskutecznie ekipa instruktorów ENSY w 1982 roku.

Ostatnią drogą, będącą przedłużeniem starej linii Les anciens du gaz, był ładny filarek wiodący na szczyt skałek.

W oczyszczaniu drogi pomagał mi Fabrice Mugnier z Grassonnets oraz Krzysiek Lizak z Krakowa, będący od czasu do czasu w Chamonix. Krzysiek nie bardzo był zadowolony z „czarnej pracy” (dosłownie). To zanieczyszczenie z Tunelu Mont Blanc – mówiłem.

Droga ta została oczyszczona (drucianymi szczotkami) podczas zjazdów, następnym etapem było właściwe otwarcie od dołu, solo z , otrzymanym w prezencie od Marca Batarda.

Podczas jednego z sierpniowych wieczorów wywierciłem Hiltim trzy dziury na nity. Po dojściu do stanowiska okazało się, że akumulator jest KO. Zjechałem z niepewnego haka.

Nazajutrz znalazłem się ponownie na drodze w celu założenia porządnego „zjazdu”.

W końcowej nyży czekała na mnie kozica z trójką koźlątek. Zwierzęta tak jakoś ludzko na mnie patrzyły, że zostawiłem wiertarkę w nyży wycofując się dyskretnie.

Księżyc wschodził w tym czasie. I wówczas pojawiła się idea o nazwaniu drogi.

Przypomniał mi się tytuł filmu, którego zresztą nie widziałem: O dwóch takich, co ukradli Księżyc. Lecz w mojej głowie był tylko jeden złodziejaszek. Dlaczego jeden? Nie wiedziałem, ale nie dawało mi to spokoju.

Po francusku nazwałem drogę Voleur de Lune (Złodziej Księżyca)

* * *

Księżyca chyba nie można ukraść. Przywłaszczyli go sobie Amerykanie i trochę Rosjanie! Księżyc można tylko przybliżyć, tak jak pisali niektórzy poeci.

Dlaczego myślałem tylko o jednym złodzieju?
Zrozumiałem to 10 kwietnia tego roku.

Rano telefon z Polski (to Mama): czy słyszałem o Katastrofie? Do Katynia lecieli, cała delegacja zginęła.
Chwila ciszy na linii, bo coś w gardle drapie. I ten Orzeł Biały coś nadaje, ale inaczej. Może to Chochoł? Bo z szabelką na alienow to chyba nie da rady.
Przypomniała mi się droga na Joux. I później napisany o niej wiersz: „uciekać przed drzewami, oddychać ziemią” (cytat z mojego wiersza)
Piotrek jesteś?
Jestem, Kochana!

Widziałem wówczas te kozice z małymi, przypomniał mi się film Wajdy.
Lecz także stary wiersz Borgesa La Lune:

Gigantyczny wilk zamieszkuje spiżowy las.
Jego przeznaczenie dyktują stare teksty.
Jego zadanie: zrzucić i zabić Księżyc,
Kiedy świt podpali otchłanie

(wolne tłumaczenie P.P.)

Lecz także wiersz Herberta – Guziki -„katyński las dymiący mgłą.”.
Tu-154 lecący tuż nad lasem i później kilka metrów nad ziemią (jak w dziesiątkę bo 1+5+4=10).
Nad tym przeklętym lasem.
Może las pojawił się i przyszedł, jak w Makbecie?

„Las po którym chodzić trzeba ostrożnie, gdyż pod mchem może ktoś śpi zamordowany nocą.”
(cytat z innego mojego wiersza)

* * *

Krąg się zamknął, koniec historii. Lista ofiar powiększyła się o 96 osób. Czarne skrzynki mówiące rożnymi językami, wiec inaczej. Pogrzeb w krypcie.

A przecież miała być polsko-rosyjska msza. A tutaj pogrzeb? I krokodyle łzy? Gombrowicz i Witkacy śmieją się chyba w ludzkim piekle.

Wulkaniczna chmura i anulacje przyjazdów, bo może tak wygodniej. Jak z Danzig.

Herbert miał racje, zostały tylko guziki, podwozie samolotu witające nowy dzień, biało-czerwona szachownica, zwłoki ledwo wkopane w ziemię.

Może nazwa drogi wspinaczkowej nagryzmolona na skale żółtą farbą.

MONOGRAFIE ŚCIAN ALPEJSKICH

Mont Blanc, ściana połnocno-wschodnia

Cześć pierwsza: Filar Narożny

BAŁAGAN NA TORRE ROSSA, CZYLI: BOŻE COŚ…SŁOWIAN
lub
DOCHODZENIE W SPRAWIE FILARA NAROŻNEGO
Pamięci polskich alpinistów z Filara Narożnego „Każda stara historia jest podejrzana”. (B.Pascal- Myśli)„Cymbalistów było wielu.” (A.Mickiewicz – Pan Tadeusz) 

Uwagi wstępne

 g`AngleBałagan na Torre Rossa nie pretenduje do miana ostatecznej monografii Filara Narożnego, jego celem jest podanie jak największej ilości informacji oraz ewentualnie rozwiązanie zagadki ściany.
Autor Bałaganu zamieszcza tylko drogi, o których jest poinformowany i sytuuje je na ścianie według informacji „zamieszanych” w tej sprawie alpinistów!
Wszelkie poprawki i nowe informacje będą mile widziane! (schematy, zdjęcia itd.)

 

I. Uwagi ogólne:

WIELKI FILAR NAROŻNY (4243m) dominuje dziewięćsetmetrową ścianą Kocioł Brenvy Jego obecna nazwa jest francuskim tłumaczeniem niemieckiego, bardzo trafnego, Eckpfeiler (nazwa nadana w XIX wieku przez Guessfelda), gdyż rzeczywiście oddziela on swym kantem ścianę wschodnią od północno-wschodniej..
W środkowej części ściany znajduje się 300-metrowy, czerwony monolit zwany przez Włochów – Torre Rossa.

Wspinaczka na filarze jest poważnym przedsięwzięciem alpejskim, gdyż rejon ten znany jest z kapryśnej pogody i dużego prawdopodobieństwa niebezpieczeństw obiektywnych (lawiny kamienno – lodowe). Wycof zjazdami nie jest zalecany ze względu na zły stan skały.
Dla źle zaaklimatyzowanych alpinistów zrobienie jednej z dróg na filarze nie oznacza zakończenia kłopotów, gdyż w drugiej części programu czeka na nich niekończące się wejście na szczyt Mont Blanc granią Peuterey. Jedyną ucieczką jest delikatny trawers górnym plateau Freneya do aluminiowego schronu Eccles (3850m).
W przypadku załamania pogody ekspedycja w rejonie Filara Narożnego może zakończyć się tragicznie (perypetie Polaków po zimowym przejściu drogi Bonattiego).
Można śmiało powiedzieć, iż ściana ta należy do najbardziej niegościnnych zakątków w masywie. Bazą wypadową filara jest schronisko Trident (Ghillione już nie istnieje). Droga podejściowa wiedzie przez Col Moore.

 

II. Informacje i dokumentacja:

– OHM (Office de Haute Montagne) w Chamonix (schematy)
– Niekompletna monografia L. Griffina (Vertical i Hight)
– Teksty M. Pioli (autora przewodników „O drogach Pioli i przyjaciół”)
– Przewodniki alpejskie (różne)
– Monografia Summitpost
– „Przesłuchania” uczestniczących w eksploracji ściany świadków i podejrzanych!
– Końcowe dochodzenie autora Bałaganu i wynikające z niej konkluzje.
info od  Władysława Janowskiego

 

III. Wizja lokalna

Wschodnią ścianą Filara Narożnego wiedzie dzisiaj osiem dróg (w tym pięć czerwonym monolitem): dwie polskie, dwie słowackie, dwie francuskie i dwie włoskie. Głównym spiętrzeniem Torre Rossa wiedzie pięć dróg, w tym jedna po pokonaniu Monolitu, lecz bez wejścia na szczyt Mont Blanc. Ta ostatnia droga jest zamieszczona w „Bałaganie” z dwóch powodów:
1. Jest to monografia tylko Filara Narożnego!
2. Pokonanie nowych dróg bez wejścia na szczyt jest praktyka istniejącą od wielu lat, np. Directe americaine, filar Gasherbruma IV, ewakuacja helikopterem C. Destivelle i M. Batarda na Petit Dru itd.

Ogrom monolitu nie ułatwia z pewnością orientacji podczas wspinaczki oraz precyzyjnej lokalizacji dróg. Poza tym ściana ta pozbawiona jest wielkich charakterystycznych formacji, które istniały przed obrywami na zachodniej ścianie Petit Dru.
Z powyższych względów dokładne usytuowanie niektórych dróg na Filarze Narożnym jest sprawa niełatwą!
Aktualnym eksploratorom i kronikarzom z pewnością mogą stać się pomocne fotograficzne aparaty cyfrowe a nawet telefony komórkowe wyposażone w GPS! Dzięki osiągnięciom techniki można dzisiaj bez pomyłek namierzyć każdą nowa drogę i uniknąć pomyłek.

 

IV. Nomenklatura

Ze względu na przejrzystość tekstu Bałaganu jego autor posługuje się symbolami literowymi, mówiąc o każdej drodze (tekst i zdjęcia)

MB Mont Blanc
MBC Mont Blanc du Courmayeur
WFN Wielki Filar Narożny
BG Bonatti-Gobbi
BZ Bonatti-Zapelli
CM Chrobak, Łaukajtys, Mróz
BEZ Czarnecki, Janowski, Smolski
FP Fijałkowski, Kozaczkiewicz
SK1 Słowacy 1976
SK2 Słowacy 1984
DP Gabarrou, Marsigny
AM Lafaille

PIO – warianty kolegów Pioli, (dolna cześć) autor Bałaganu pomija je, gdyż na wszystkich schematach ostatnich dróg na WFN (oprócz DP i AM) szczegóły w dolnej części ściany nie są w ogóle zaznaczone, ponieważ nie maja żadnego związku i znaczenia z Torre Rossa.
Dolna część ściany została przebyta dwukrotnie przez Bonattiego.
Wielkim nietaktem w stosunku do pierwszego „soloisty” z Petiti Dru jest wiec waloryzacja „wariantów podejściowych” w dolnej części ściany (DP, AM, PIO)
Co zaś do postawy M. Pioli to odzwierciedla ją najlepiej ostatnie wydanie jego Topo du massif du Mont Blanc, w którym nie ma żadnej wzmianki o drogach poprowadzonych przez polskich i słowackich alpinistów. Szwajcar nie zapomniał jednakże wspomnieć o 250-metrowym wariancie prostującym do Divine Providence (A.Long i J.F.Mercier w 1992 roku) nazywając go „logiczniejszym i ładniejszym wariantem w dolnej części Divine providence”

 

V. Wizja lokalna

1. Pierwszymi eksploratorami ściany są Włosi – Walter Bonatti i Toni Gobbi, którzy w sierpniu 1957 roku otwierają drogę (TD+/ED-) systemem kominów przecinającym ukośnie ścianę filara. ”Bonatti”, podobnie jak droga klasyczna na Eigerze, poprowadzony został w „linii najmniejszego oporu” ściany omijając monolit z prawej strony.

Jej pierwszego przejścia zimowego dokonują Polacy: Andrzej Dworak, Janusz Kurczab, Andrzej Mróz i Tadeusz Piotrowski (5-9 marca 1971).

2. W 1963 roku Bonatti powraca na filar, tym razem z Cosimo Zapellim, otwierając w październiku kolejną drogę (TD) na lewej części ściany, w miejscu gdzie w latach dwudziestych ubiegłego wieku nastąpił jeden z największych alpejskich obrywów. Droga ta została przebyta zimą 1975 roku. Obecnie jest rzadko powtarzana ze względu na niestabilność terenu.

3. W 1969 roku pojawiają się ponownie Polacy: Eugeniusz Chrobak, Tadeusz Łaukajtys i Andrzej Mróz, otwierając w lipcu nowy itineraire o wielkich trudnościach hakowych (ED, A2-A3) pomiędzy dwiema drogami Bonattiego. Prawdopodobnie nie został on do dzisiaj powtórzony, lecz w niektórych czasopismach istnieją wzmianki o – niepotwierdzonym do dzisiaj – pierwszym przejściu zimowym dokonanym przez Japończyków.
Griffin w swej połowicznej monografii tak pisze o tej drodze: „droga dla szaleńców z solidnymi kaskami!”

4. W marcu 1976 roku pojawia się na wschodniej ścianie druga słowiańska droga (TD+, A2), czechosłowacka tym razem; lecz adnotacja na jej schemacie „słowaccy alpiniści” jest z pewnością jedną z pierwszych wizji i zapowiedzią przyszłego rozłamu CSRS! L. Chrenka, V. Launer, P. Mižičko, F. Piaček, M. Švec i P. Tarâbek walczą w trudnych warunkach z prawą częścią monolitu i z powodu odmrożeń zostają ewakuowani helikopterem ze szczytu filara. Ich cesta wiedzie północno-wschodnim żebrem przecinając w górnej części Bonattiego.
Jest to pierwsza droga, której autorzy ośmielają zmierzyć się z Torre Rossa. Kilka lat później stanie się ona lontem zapalnym w „aferze monolitu”.

5. W sierpniu 1983 roku Jan Fijałkowski i Jacek Kozaczkiewicz otwierają drugą lub trzecią polską drogę (IV+, A1) na lewej części monolitu – Faux pas. Pomimo opisu drogi, który zamieściłem w Alpi-Rando we wrześniu tego samego roku, polskie osiągnięcie nie zostało praktycznie zauważone!

Jest możliwe (?????), iż Fijałkowski i Kozaczkiewicz dokonali tego wejścia śladami kolegów z lata 1980.

Latem 1980 K. Czarnecki, W. Janowski i A. Smolski rozpoczynają kolejna polską próbę lewą częścią monolitu. W dolnej części ściany wiodła ona Bonnattim (dwa wyciągi), potem ponad tarasem pod monolitem na lewo od wielkiego okapu, systemem rys i zacięć! Wycof ze ściany u podstawy kuluaru wiodącego na szczyt MB du Courmayeur, po przejściu czerwonego monolitu, z powodu wypadku Sm?lskiego.
Polscy alpiniści znaleźli podczas wspinaczki czeskie lub jugosłowiańskie konserwy. Trudności hakowe tej drogi oceniane są na A2-A3.
Droga ta dotąd nie została ochrzczona, gdyż alpiniści „nie mieli wówczas wrażenia, ze skończyli drogę” (not. WJ)
Ta część ściany była wcześniej atakowana przez polskie zespoły w końcu lat siedemdziesiątych, między innymi przez Barszczewskiego, Kiedrowskiego i Smolskiego. (wiadomości W. Janowski)

6. W sierpniu 1984 roku Patrick Gabarrou i Francois Matrigny otwierają Divine providence (6b, A3), wiodącą lewą częścią Torre Rossa. Szybko, dzięki prasie wspinaczkowej i francuskiej tradycji do kukuryku staje się ona największym osiągnięciem ostatnich lat i najpiękniejszą drogą na filarze, lecz jednocześnie zaczynają się… kłopoty jej zdobywców.
Droga ta została przebyta całkowicie klasycznie w 1990 roku przez Thierry`ego Renault, który ocenił najtrudniejsze miejsca na 7c. Solo pokonał ją J.C.Lafaille w 1992.
Na Divine Providence byla polska zimowa proba (Madejczyk, Sowiński, Pius i Majchrowicz) w marcu 2000. Doszli pod Monolit. (wiadomości W. Janowski)

7. W kilka dni po Gabarrou i Marsigny na monolicie pojawiają się ponownie Słowacy – R. Hajdučik, J. Jaško i O. Pochyly – otwierając direttissimę (VI+, A2). Schemat ich drogi porządkuje nieco bałagan na Torre Rossa. Sąsiedzi z drugiej strony Tatr po raz pierwszy podają pozycję ich direttissimy w stosunku do itineraires istniejących od niedawna, zaznaczając na schemacie po lewej stronie „Poland” a po prawej „Bonatti”. Prawdopodobnie Słowacy poszperali w klaserach nowych dróg w Office de Montagne, co można nazwać szacunkiem dla poprzedników.

8. Ósmą i ostatnią (jak dotąd) drogą na wschodniej ścianie filara jest Un autre monde (6c+, A4), otworzona podczas solowej wspinaczki przez J.C. Lafaille´a w sierpniu 1991 roku. Ze zdjęć zamieszczonych w prasie wynika, iż wiedzie ona kantem, który dzieli monolit na dwie części, na prawo od Divine providence.
Według Griffina Un autre monde jest drogą mniej ciekawą od drogi Gabarrou.

 

VI. Dochodzenie w sprawie… obywatela Torre Rossa

Na WFN panuje wielki bałagan. Świadczą o tym liczne i sprzeczne monografie ściany.
Trudno jest dzisiaj rozwiązać zagadkę Torre Rossa, gdyż lewą częścią monolitu wiodą oficjalnie cztery drogi (FP, DP, SK84, AM i może BEZ (pięć dróg w tym wypadku). Na prawej części monolitu znajduje się jedynie jedna droga SK76.

 

GriffinVII. Publikacje i niejasności

1. Pierwsze niejasności zaczynają się po publikacji monografii L. Griffina, w której DP zaznaczona jest w miejscu FP!

 

 

 

 

 

 

 

 

Vertical-Piola2. W 1995 roku aferę monolitu rozpoczyna Michel Piola zarzucając Gabarrou otworzenie nowej drogi, wiodącej „śladami” drogi słowackiej z 1976 roku! Piola wiedział, że gdzieś dzwoni, ale nie wiedział gdzie lub nie chciał wiedzieć. Dziwne, że ten szwajcarski autor przewodników wspinaczkowych nie wspomina ani słowem o polskiej drodze z 1983 roku ani o drodze słowackiej z 1984-ego roku.
Reakcję Pioli wytłumaczył mi kilka lat później sam Gabarrou. Według niego Szwajcar był zazdrosny, gdyż nigdy nie udało mu się otworzyć nowej drogi w sektorze monolitu, dlatego teżnigdy nie wspomniał o innych nowych drogach na Torre Rossa – nie przeszłoby mu to przez gardło.
W tej aferze zabrałem głos w Verticalu z maja 1995 roku stawiając kilka kropek nad „i”. Gabarrou przyznał mi podczas rozmowy telefonicznej, iż wiedział o istnieniu FP.
3. Trzecim faktem jest monografia Summitpost, według której SK84 znajduje się lekko na prawo od CM!

 

 

VIII. Analiza schematów

Co do drogi SK76 – znajduje się ona najprawdopodobniej na prawej części monolitu, lecz z jej niedokładnego schematu wynikać może również, że prowadzi ona lewą częścią Torre Rossa, co sugeruje M.Piola!
W tym przypadku mielibyśmy aż 5 dróg na lewej stronie monolitu!
Osobiście nie popieram tej ostatniej hipotezy gdyż sądzę, iż autorzy drugiej drogi słowackiej – SK84 – dobrze wiedzieli, którędy wspinali się ich rodacy i z pewnością zaznaczyliby SK76 na schemacie, podobnie jak wzmiankę Poland i Bonatti!
Wszystkie z pięciu dróg przecinają drogę Bonattiego pod ścianą monolitu, co jest zaznaczone na schematach, lecz nie wyjaśnia to niczego, gdyż owe schematy nie podają bliższych szczegółów. Jedynie schemat drogi SK84 pozwala (mniej więcej) na jej usytuowanie w stosunku do innych itineraires.
Schematy dróg DP i AM są typowymi francuskimi szkicami, które nie podają dokładnie wszystkich formacji skalnych, jak na przykład schematy polskie czy słowackie (Gierych). Niestety – dotyczy to także schematu drogi FP! Jedynie szkic drogi SK84 można nazwać schematem z prawdziwego zdarzenia.
Do tego bigosu dorzucić trzeba ostatni fakt: trzy z dróg na monolicie pretendują do miana direttissimy (nr 4, 6 i 7).SK76, DP oraz SK84!

 

IX. Analiza zdjęć z monografii i ich porównanie ze schematami

Według zdjęcia z monografii Griffina FP i DP prawie się pokrywają
(zdjęcie  Griffina  i schemat FP w Taterniku 1984/1)

Istnieją podobieństwa w schemacie SK84 i AM, głownie w górnej części drogi.(schemat Lafaille’a i drogi SK84)
Schemat SK84 zaznacza wyraźnie rampę idącą w lewo i system zacięć pod wielkim okapem. Ważny fakt, gdyż o podobnych formacjach mówi W. Janowski!

Nota bene o podobnej rampie wspomina Thierry Renault (pierwsze powtórzenie DP klasycznie)

SummitpostSprawę komplikuje monografia Summitpost, w której słowacka droga z 1984 roku znajduje się daleko na lewo od monolitu, w bezpośrednim sąsiedztwie pierwszej polskiej CM. Należałoby wyjaśnić fakt: Słowacy dodając na schemacie „Poland” mieli na myśli FP czy CM ?
Osobiście myślę, że ów przypisek dotyczy FP, gdyż według schematu słowackiego ostatni wyciąg ich drogi jest trawersem w prawo do wyjściowego kuluaru (jeden wyciąg liny), czyli w bezpośrednim sąsiedztwie monolitu. Gdyby start drogi słowackiej znajdował się koło drogi Chrobaka, wówczas trawersowanie w prawo byłoby nieco dłuższe niż jeden wyciąg!
Drugim faktem przemawiającym za moją hipotezą jest wielki okap (zaznaczony na słowackim schemacie) pod monolitem, okap, o którym wspomina również WJ.
Na zdjęciu Summitpost droga słowacka wiedzie na prawo od Chrobaka, w linii największego zagrożenia lawinowego. Wątpię, że słowaccy wspinacze „sprężyli” się na te okolice ściany pomijając monolit, będący wówczas (w porównaniu, na przykład z Kazalnicą czy Grand Capucin) praktycznie dziewiczą strefą!
Ostatnia uwaga: na schemacie SK84 monolit jest zaznaczony, lecz jako prawa część Torre Rossa! Swiadczy to o dwóch faktach. Po pierwsze: Słowacy nazywają monolitem prawą część ściany, gdzie biegnie SK76! Po drugie: ich droga (SK84) wiedzie środkową częścią Torre Rossa, w sąsiedztwie FP, DP i AM, lecz na pewno nie! na prawo od CM!

 

X. Moja osobista konkluzja

Jedynymi oryginalnymi inauguracjami na Torre Rossa są drogi SK76 i FP, te najwcześniejsze. Dwie drogi francuskie pokrywają się prawdopodobnie częściowo z FP i SK84.
Najbardziej dyskusyjnymi drogami są, według mnie, DP, której początkowe wyciągi wiodą rampą, o czym wspomina W. Janowski i T. Renault, oraz UM, pokrywający się częściowo z wcześniejszą słowacką direttissimą.
Lafaille podobnie jak Gabarrou ignoruje wcześniejsze, zagraniczne osiągnięcia na Torre Rossa. Tutaj, podobnie jak przy drodze Gabarrou, rodzą się dwie hipotezy. Pierwsza – droga słowacka jest drogą oryginalną. Druga – dwie drogi znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie.

W późniejszym „wchłonięciu” Faux pas przez Divine providence odegrał rolę jeden ważny fakt: Fijałkowski i Kozaczkiewicz w schemacie drogi pozostawionym w Office de Montagne, podają trudności IV+, A1!!!!. Trudno jest więc bronić oryginalności polskiej drogi, będącą, oficjalnie, najłatwiejszą droga na Torre Rossa!!
Zapewne fakt ten ma związek z rozpowszechnionym w końcu lat 70-tych zwyczajem do zaniżania trudności dróg. Jego przykładem są na Słowacji ekstremalne drogi czwórkowe Palenicka.

Ostatnia uwaga: W. Janowski wspomina o znalezionych konserwach pochodzenia czeskiego lub jugoslowianskiego! Byly to prawdopodobnie pozostalości po innych słowianskich próbach na WFN. Lub pozostalosci po drodze SK76??

XI. Zakończenie

Być może w następnych latach labirynt na Torre Rossa zostanie wreszcie rozszyfrowany i autorstwo niektórych dróg skorygowane. Jak do dzisiaj boska opatrzność była tam, jak na razie, łaskawa dla Słowian.

 

XII. Memento dla WHP

WH Paryski opisał nasze polsko-słowackie Tatry, ścieżka po ścieżce! Pozwoliło to na unikniecie wielu nieporozumień.

Piotr Paćkowski

WIELKIE TRAGEDIE ALPEJSKIE

Tragedia na Całunie – rok 2011

Zapomniana dwójka z Całunu nie przetrzymała rekordu Desmaisona

Fakty

Drugiego listopada Olivier Sourzak (przewodnik wysokogórski) i jego klientka Charlotte Demetz zaatakowali standardową dzisiaj drogę na północnej ścianie Grandes Jorasses – Le Linceul (Całun).
Drogę skończyli wieczorem podczas psującej się pogody. Przewodnik podjął decyzję natychmiastowej ucieczki na włoską stronę, jednakże z powodu pogarszających się warunków zdecydował się na kibel pod nawisami śnieżnymi niedaleko od wierzchołka Pointe Walker.
W czwartek trzeciego listopada pogoda była coraz gorsza, temperatura w okolicy szczytu wahała się od -25 do -30°C.
W piątek Sourzak powiadomił PGHM w Chamonix o przymusowym biwaku w wyrąbanej snieżno-lodowej jamie około 150m pod szczytem Walkera. Wspomniał także, iż jego klientka jest wycieńczona.
Był to ostatni kontakt telefoniczny z Chamonix, przerwany wyczerpaną baterią telefonu komórkowego.
Od piątku (4 listopad) francuski PGHM i włoskie służby ratownicze usiłowały bezskutecznie wykonywać loty rozpoznawcze w okolicy południowej ściany (droga zejściowa) skazane na fiasko z powodu gęstej mgły.

W poniedziałek (7 listopada) helikopter PGHM, korzystając z „dziury w niebie” zrzucił na szczycie Walkera dwóch ratowników (w tym jednego lekarza), którzy widząc pogarszającą się sytuację meteorologiczną powrócili na pokład helikoptera, powracając na droping zone w Les Praz.

We wtorek (8 listopada) odbyły się kolejne bezowocne loty rozpoznawcze.
Komendant PGHM M. Estachy oświadczył dziennikarzom: nie udało się wylądować, panują tam himalajskie warunki. Szanse na przeżycie są nikłe.

W środę rano (9 listopada) PGHM wykonał dwa loty patrolowe na południowej ścianie. Nie udało się jednak zlokalizować dwójki alpinistów.
Agencja AFP podała, iż z Chamonix wyruszyła ekipa ratunkowa składająca się z przewodników i alpinistów, przyjaciół Sourzaka. Jak oświadczył prezes Compagnie des Guides de Chamonix, była to wyłącznie spontaniczna akcja przyjaciół przewodnika.
O 11.45 podczas kolejnego lotu (PGHM i Sécurité Civile) zauważono nieruchome ciała alpinistów na drodze zejściowej. O 15.30 ma się odbyć konferencja prasowa w siedzibie PGHM.
Według wojskowych kryptogramów francuskich: Delta-Charlie-Delta
co oznacza: nie żyją! DeCeDe!

Osobisty komentarz

Gdy słyszałem pierwszy raz o tej dramatycznej historii, wydawało mi się, iż historia się powtarza. Mam na myśli smutną aferę Vincendona i Henry’ego (Rozbitkowie z Brenvy)
Kolejny raz PGHM udowodnił, że jest bezsilny i nieudolny! Od lat PGHM posiada monopol na ratownictwo górskie, jednakże rola, której się podjął, nie ma nic wspólnego z motywacją wojskowej organizacji podlegającej Ministerstwu Obrony.
PGHM ogranicza się wyłącznie do lotów patrolowych i ratowania ofiar na wyciągarce!
Trudno sobie wyobrazić, iż w XXI wieku nie ma innych możliwości uratowania ludzi, którzy walczą o życie od wielu dni. Oczywiście, oprócz helikoptera są inne możliwości: piesza akcja ratunkowa.
Osobiście uważam, iż jest to kompromitacja, zarówno dla włoskich, jak dla francuskich służb ratowniczych.
Dziwne jest, że w poniedziałek, widząc „dziurę w niebie” zrzucono tylko dwie osoby na szczycie Walkera! Poza tym ta informacja znikła szybko z innych depeszy prasowych!

Piotr Paćkowski

 

10 listopada `11, godz.21.15

Włoski CelnikZ ostatniej chwili:
Miałem kontakt z jednym z przewodników, który wyruszył na spontaniczną akcję ratunkową (nazwisko znam, lecz osoba chce pozostać anonimowa). Według jego relacji już w poniedziałek PGHM wiedział, ze dwójka alpinistów nie żyje.
Helikopter przeleciał kilka razy przez miejsce, gdzie miał kiblować przewodnik i jego klientka. Prawdopodobnie zostali zlokalizowani przez telefon komórkowy typu Iphone lub inny. Podczas rekonesansu nie zauważono żadnego śladu żyjących osób. Jak opowiada mój rozmówca, ciała były przysypane świeżym śniegiem, dlatego nie zostały zauważone.

Według dzisiejszych depesz prasowych dwójka alpinistów została znaleziona w miejscu, w którym nie było możliwości wykopania jakiejkolwiek jamy śnieżnej. Alpiniści byli związani liną, na stanowisku pod dużym blokiem skalnym. Według wielu obserwatorów przewodnik „zgubił się” na drodze zejściowej.

PS. Dwójka zmarła może w poniedziałek lub może wcześniej, zostanie to prawdopodobnie ustalone przez oględziny zwłok.
Według ostatnich „cynków” przewodnik nie skończył drogi w środę, lecz kiblował tego dnia z klientką w górnej części drogi.
W czwartek (3 listopada) stanęli na szczycie podczas burzy śnieżnej.

Wszyscy zastanawiają się, dlaczego przewodnik nie zdecydował sie na szybki odwrót zjazdami z Przełęczy Jaskółek (Col des Hirondelles). .Dwójka została odnaleziona przypadkiem w środę w południe. Przypadkiem, gdyż śmigła nisko lecącego helikoptera wywiały śnieg z okolicznych skał.
W załączeniu dwa zdjęcia (zdjęcia sa z Dauphiné Libéré /Greg YETCHMENIZA):

.Włoski celnik – pierwsza osoba, która znalazła ciała
– Zwłoki przybywają do Courmayeur

VARIA

Tatry – góry najpiękniejsze
Michał Rybakowski


Zamarła Turnia

 

Wszystko minęło, lecz wyście przetrwały.
Takie same strzeliste, dumne i groźne,
jak w dniu owym, gdyście się wzniosły ponad poziom nizin
(…)
stałyście się marzeniem, tęsknotą ludzi spragnionych
modlitwy bezsłownej i słońca (…)
Tatry wy boże, niczyje…

Mariusz Zaruski „Na Bezdrożach Tatrzańskich”

Zamarła Turnia w całej okazałości. Foto: M. Rybakowski

Droga w góry nasze najpiękniejsze zajęła mi 10 lat. Pierwszy raz wybierałem się z kolegą Maćkiem Pinkowskim . Świeżo upieczeni kursanci po kursie siedmiodniowym przygotowującym do kursu tatrzańskiego, chcieliśmy zrobić najpiękniejszą turystyczną trasę – Orlą Perć. Jednak to były czasy, kiedy komórka nie była rzeczą powszechną i tak się stało, że Maciek sam pojechał.

Drugi raz wybierałem się z kolegą Szczepanem z Nowego Targu, z którym razem zdobyliśmy Iglicę przed Halą Stulecia we Wrocławiu. Wszystko wskazywało na to, że wyjazd dojdzie do skutku. Kolega nawet kupił linę połówkową, jednak tydzień przed wyjazdem zadzwonił, że skręcił kostkę.

Trzeci raz wybierałem się po miesięcznym stopie po kraju, w którym je się żaby i popija czerwonym winem, pech jednak sprawił, że odbierając telefon od kolegi zawadziłem palcem w krzesło i złamałem sobie palec. Układ gwiazd, opatrzność boska, czy jak to ktoś nazwie – szczęście, tego roku było dla mnie łaskawe. Rozstałem się z dziewczyną, zrezygnowałem ze współpracy z moim pracodawcą, więc cóż można robić innego. Góry to pasja partnerska i tu się pojawił pierwszy problem. Bo większość ludzi, z którymi mógłbym się tam udać, pochłonięci są pracą, życiem lub wyjechali w cieplejsze góry, gdzie tak często nie pada.

Tak się złożyło, że pewnego pięknego deszczowego dnia na Taborze_pod_Krzywą szukałem dobrej duszy, która poczęstuje mnie papieroskiem. Tą dobrą duszą okazała się warszawianka, z 28-letnim stażem w Taterkach.

Pozostało tylko namówić ją, żeby tam się ze mną wybrała. Gdy się na to zgodziła, pozostało czekać na pogodę.
Na Palenicę dotarliśmy jednym z ostatnich busów. Plecaki jak zwykle okazały się za ciężkie, po krótkiej konwersacji okazało się, że zabraliśmy 200 m liny różnej maści, 30 kości, 20friendów, 3 kartusze, 2 palniki. Na szczęście trudy spacerowania asfaltówką do Wodogrzmotów Mickiewicza umilała nam wiśnióweczka.

Poranek jak na krainę deszczowców przystało – przywitał nas deszczem i mgłą. Około południa dotarliśmy do Doliny Cichej. Gdy góry zaczęły odsłaniać kurtynę z mgieł, ja usiadłem z wrażenia.
Koło godz. 15 zameldowaliśmy się w hotelu 5 gwiazdkowym z widokiem na Zamarłą Turnię. Jak przystało na żółtodzioba, chciałem wbijać się w ścianę od razu. Partnerka moja jednak stwierdziła, że nie zdążymy przed zmrokiem. Adrenalina spadła, zmęczenie zaczęło pokazywać ząbki. Żeby ugotować obiad, musieliśmy posilić się ostatnimi łykami kawy oraz papieroskami.

Koło czwartej nad ranem Tatry zafundowały nam budzenie. Mianowicie stado kozic zbiegało zboczami Koziego Wierchu robiąc rumot niczym spadające kamyki. Po takiej pobudce od razu chce się wstawać. Góry przywitały nas w szacie z porannych mgieł.

Pierwszy wyciąg wariantu do drogi Motyki 5+. Foto: WarszawiankaPo uzupełnieniu wody w źródełku niżej, śniadaniu, papierosie i kawie przyszła pora na zmierzenie się z pierwszą drogą w Tatrach. Moja partnerka zaproponowała mi, że jedną z piękniejszych dróg w skali 5+ jest droga Motyki z wariantem prawym kantem. Droga rzeczywiście była cudowna, choć nie przepadam za kantami.
W trudnościach pierwszego wyciągu włożyłem swój wkład w akcje Tatry bez młotka. Mianowicie pierwsza myśl – jest hak, to szybko pójdzie. Druga myśl – sprawdzę go. Hak udało mi się wyjąć bez młotka, bo moja partnerka zabroniła wziąć go w ścianę. Kosztowało mnie to trochę czasu , a jak to mówią starzy taternicy, w górach liczy się szybkość. Dalsza wspinaczka upłynęła bez większych przygód.

W ramach poznawania zejściówek, moja partnerka zafundowała nam zejście szlakiem z Koziej Przełęczy. Nie odbyło się bez przygód. Spotkaliśmy bardzo piękną turystkę w kapelusiku i tenisówkach, która chyba pomyliła bajki. Dziewczyna doznał kryzysu, jednak dzięki naszej pomocy wszystko skończyło się dobrze. Po zrobieniu drogi udaliśmy się na jedno piwo do „Piątki”. Żeby tradycji stało się zadość, nie skończyło się na jednym. Najedzeni, bogaci w płyny izotoniczne, ruszyliśmy spacerkiem przez Świstówke do Moka.

Spacerki z naszymi worami po tatrzańskich dolinach tak nas wypompowały, że moja ,,przewodniczka” za nasz następny cel wybrała najbardziej popularny cel w ostatnich czasach, czyli najbardziej wysuniętą na południe skałkę – Mnicha. Po podejściu okazało się, że tego dnia byliśmy jedynym zespołem w ścianie. Pierwsza do boju ruszyła moja partnerka, jednak jak na kobietę przystało, zmieniła zdanie i mi przypadła przyjemność prowadzenia pierwszego wyciągu.

Pierwszy wyciąg drogi Wacław spituje 7- Foto: WarszawiankaZrobiłem pierwszy ruch po dłuższej chwili namysłu, nie lubuje się w rajbungach. Nic – jak to mówią pierwszy ruch jest najtrudniejszy – i tak było. Drugi ruch już się okazał łatwiejszy. Szykując się do trzeciego ruchu walnęło grzmotem. Nic – nie pozostało nic innego, jak się wycofać.

Po spektakularnym wycofie bez kropli deszczu, resztę czasu spędziliśmy na polankach pod Mnichem czekając na burzę, która nie nadeszła. Następnego dnia pogoda się pogorszyła, Warszawianka uciekła do warszawskiej rzeczywistości, a ja w Zakopcu na dworcu spotkałem następnych taterników, którzy przewiązali się ze mną liną.

Zimowe Śnieżne Kotły 2014
Sylwester „Smok”


Kociołki

Siezne kotły wspinaczkaSezon w Kociołkach rozpoczął się tego roku nieco później, gdyż Pan Dyrektor z Karkonoskiego Parku Narodowego mając na uwadze deficyt śniegu w Karkonoszach do końca stycznia zwlekał z wydawaniem pozwoleń na eksplorację podkrematoryjnych kotłów. Ostatecznie na pierwsze tegoroczne zezwolenie doczekaliśmy się dopiero 1 lutego. Mając „papier” w ręku (w tym miejscu chcę zgłosić, że tegoroczną zimową działalność wspinaczkową prowadziłem z Agą – Agnieszką Karkulowską z naszego SKW) ruszyliśmy w Kotły by autorytatywnie zbadać ilość białego w Wielkim Śnieżnym Kotle.

Eksplorację przeprowadzono na Suchych Basztach znad Ostrogi od strony Żlebu Ryglowego i dalej trawersem powyżej Żlebu Rampa przez wypłaszczenie do skraju kotła. Wyszły tego z 4 wyciągi z okołopiątkowym problemem drytoolowym  i końcówka unsecured.
Akcja przebiegła bez problemów, może za wyjątkiem faktu, że działaliśmy we mgle ograniczającej widoczność do minimum… Zespół dotarł się, co skutkowało i zadowoleniem z drogi, i zaplanowaniem następnych działań.

Kolejne zimowe wyjście skrystalizowało się za wcześniejszą aprobatą Pana Dyrektora KPN-u. Już tydzień później (8 lutego) znów „napieraliśmy” na kociołkowe ściany. Tym razem wybór padł na Turnię Popiela, a konkretnie na V+ Barbotkę.
Wspin rozpoczął się w przyjaźnie słonecznych warunkach, lecz w miarę rozwoju sytuacji słonka, a więc i ciepła było coraz to mniej (w końcu zima), za to wilgoć i coraz silniejszy wiatr zrobiły z liny kabel i zaczęły przymrażać ruchome elementy dd-sów. Ostatecznie „wyłoiliśmy” drogę do samego piku, skąd po zjeździe na siodełko radośnie wleźliśmy na skraj kotła. Łącznie wyszły 4 wyciągi, nie stało się też nic, co mogło zakłócić nasz wspin, no może za wyjątkiem tego, że przed Babrotką zrobiliśmy pierwszy wyciąg diretissimy, lecz bez kontynuacji … było po prostu zimowo, a współpraca w zespole pozwoliła na totalną realizację zakładanego celu…

Trzeci i ostatni w tym sezonie zimowy wspin przeprowadzono 23 lutego, skład zespołu nie zmienił się – Aga jakoś ze mną wytrzymała, za to ja po wcześniejszych wyjściach i ocenie możliwości partnerki nie miałem już naprawdę żadnych wątpliwości, by napierać na jeszcze mocniejsze drogi…
Tym razem wybór padł na prawy filar Turni Popiela. Ostatecznie skończyło się tak, że po pierwszym wyciągu – kiedy to trochę lawirowałem – definitywnie wbiliśmy się w Woźnicówkę. Ta naprawdę piękna VI-tkowa,  mocno drytoolowa droga zaprowadziła nas na pik Turni. Poprowadzono łącznie 5 krótszych wyciągów, zachwycono się (ominiętą niestety) Rysą Cziwadzego, „załojono” przepiękny, drytoloowy, ścianowy, przerysowany problem 3 wyciągu. Wspin prowadzono przemiennie, było warto…

Cóż więcej.
Tegoroczna eksploracja kociołków niestety została przez Dyrektora KPN definitywnie zakończona, więc koniec na ten raz zimowego wspinu w Karkonoszach. Co nie zmienia faktu, że to jeszcze nie koniec tej bajki, bo na kociołkach świat się nie kończy, a zima (he he) ciągle trwa.

Warto jeszcze nadmienić, że w tym samym składzie plus dwójka naszych przyjaciół (w tym również z innym członkiem SKW Hanną Sorówką) udaliśmy się na przecieranie alpejskich szlaków w Taurach Wysokich. Tu w końcu mogliśmy cieszyć się prawdziwą zimą, sporą ilością śniegu – którego u nas w tym roku ciągle jest mało – oraz przepiękną pogodą. W załączeniu również kilka ujęć alpejskiego krajobrazu.

Smoku

Pozdrawiam smoczo

smok

Zimowy Grossglockner 2014
Sylwester „Smok”


 

Zimowy Grossglockner

Grossglockner i rynna PallaviciniegoJest wiele wyższych i bardziej honornych szczytów, niż niespełna 4 tysięczna austriacka górka. Co nie zmieniło faktu, że na ostatni tydzień tej dziwnej zimy zaplanowaliśmy odwiedzenie Dzwonnika i skuteczne zimowe wejście granią od schroniska Studlhutte na wierzchołek Grossglocknera – najwyższego szczytu Austrii.
Z kraju wyruszyliśmy 13 marca późnym wieczorem, w skład ekipy weszła Hania Sorówka z Naszego SKW ze mną w parze, oraz Bartek i Przemek – niezrzeszone fajne chłopy z Wrocka.

Na parking pod Lucknerhaus dojechaliśmy w piątek rano witani niesamowicie niezimowym austriackim słońcem. Szczęściem temperatura oscylowała w granicach zera, więc zabierając wszystkie niezbędne graty ruszyliśmy w kierunku Lucknerhutte. Maszerowaliśmy korzystając z twardości jeszcze jako tako zmarzniętego po nocny śniegu, ale w miarę upływu czasu białe (śnieg) coraz bardziej miękło. Wskutek tego po minięciu schronu grupa zmuszona była założyć rakiety dające możliwość względnie skutecznego podejścia do schroniska Studlhutte, gdzie planowaliśmy nocleg w winter room’ie.
Po przejściu alpejską doliną w jej wyższą część, w której był schron, okazało się, że schronisko już „normalnie” funkcjonuje. Tamtejszy „kopfes” zażyczył sobie, cholera, po 22 euro od głowy za zakwaterowanie, co przelało czarę goryczy. Tym bardziej, że wcześniej szubrawiec kasował nas po 4 euro od piwa…
Fakt tak drastycznego zdzierstwa (z biednych polskich wspinaczy) prawie doprowadził do nowego zbrojnego konfliktu na starym kontynencie. Ostatecznie na szczęście udało się sprawę załatwić pokojowo i utargować kimanie w zimowym winter roomi’e za kwotę po 10 euro od człowieka.

Nazajutrz, tj. w sobotę, po wieczorno-nocnej aklimatyzacji z samego rańca ruszyliśmy na dwa zespoły w kierunku Dzwonnika. Po wejściu na górującą (z zachodu) nad Studlhutte górkę nabierając wysokości przeszliśmy na lodowiec. Skąd już parami, powiązani linami,  podeszliśmy pod grossglocknerową grań Studlhutte. Na grani podzieliliśmy na oba zespoły dwa urządzenia walkie talkie żeby mieć ze sobą kontakt (mimo planów oddzielnego – równoległego wspinania mieliśmy się wzajemnie wspierać, jakby co …), po czym wbiliśmy się w granitową skałę góry.
Pogoda tego dnia nie była już tak przyjazna jak poprzedniego podczas dojścia do Studlhutte: było o wiele chłodniej, słońce nie pozwalało na fotosyntezę operując nad chmurami, za to wiatr podnosił nie związany z podłożem śnieg i trochę kurzył po oczach (w końcu jeszcze zima). Jednak mając na uwadze względnie przyjazną prognozę o przejaśnieniach, przejściowych zachmurzeniach i mającej się popsuć dopiero wieczorem pogodzie nie odpuściliśmy i jako pierwsi wbiliśmy się z Hanią w grań. Bartek z Przemkiem zrobili sobie rest’a i odczekali chwilę, bo mieli dać nam trochę czasu na odejście i dopiero po niedługim czasie ruszyli naszym śladem.
W trakcie eksploracji stwierdzono, że dół góry był jedynie miejscami przyprószony śniegiem, trudności oscylowały w granicach III+/IV- co umożliwiało szybkie „lotne” robienie wysokości. Hania, „moja” alpejska partnerka, dzielnie się spisywała, sprawnie szła moim śladem, zbierała miejscami pozostawione przeze mnie przeloty, wypinała zapinane na znajdowanych przeze mnie co jakiś czas na ringach expresy. I tak sobie napieraliśmy ku górze, by jak najszybciej wyjść z zasięgu podnoszonego i sypanego z dołu śniegu. Radiowy kontakt z bratnim zespołem informuje nas, że chłopaki też skutecznie napierają, choć mieli już trochę opóźnienia wobec Nas, lecz pomimo to dzielnie szli za nami.
Nasza wspinaczka przebiegała sprawnie i po urobieniu solidnej wysokości zrobiliśmy krótki reścik, odpoczęliśmy, porozglądaliśmy się po panoramie alpejskich szczytów widocznych z grani od południa, no i właśnie w tym właśnie czasie sytuacja trochę się zmieniła; znienacka i zgoła w sposób nieoczekiwany, gdzieś w granicach połowy wysokości góry do naszego zespołu dołączył Bartek. Jak się okazało jego partner z uwagi na (m.in.) awarię raków musiał odpuścić i zjechał do postawy ściany, by czekać na nas w schronie. Bartek dogoniwszy nas przyłączył się, by już wspólnie kontynuować wspinanie. Z dotychczasowej szybkiej lotnej dwójki zrobiła się już nie tak szybka trójka. ale po analizie całej sytuacji, biorąc pod uwagę naszą ówczesną wysokość, pozycję, porę dnia, odległość do piku, warunki pogodowe, oraz dotychczasową sprawność zespołu, postanowiono napierać dalej z założeniem zrobienia szczytu i dojścia jeszcze za dnia do leżącego kawałek dalej na grani schronu.
W tym czasie z uwagi na narastającą wiejbę, wszechobecną już na tej wysokości szadź, leżący depozytami śnieg i utrudniające widoczność masy przewalających się chmur nie było już mowy o pójściu „na lotnej”. Skończyło się tak, że parliśmy w trójkę od stanu do stanu, przy moim prowadzeniu, asekuracji Hani i wydatnej pomocy Bartka, który sprzątał to, co zostawiałem w ścianie. Było bardzo rześko i wietrznie, zespół dawał radę, szliśmy niewątpliwie wolniej, niż pierwotnie zakładano, lecz mimo to i tak dość szybko, tym bardziej, że asekuracja przebiegała sprawnie, operacje sprzętowe następowały automatycznie i bez mitrężenia czasu, współpraca w zespole układała się bez zastrzeżeń. Ostatecznie skutkowało to osiągnięciem około 17.00 zakładanego celu – wejście na szczyt góry i przytulenie się do złotego krzyża na piku Grosglocknera.
Na piku niedługa chwila oddechu, kilka zdjęć i dalsza droga tym razem w kierunku winter room’u pod Erzherzog Johann Hutte. W rejonie drugiego wierzchołka po przejściu przełączki i w trakcie schodzenia z Klein Grossglocknera, po chwilowym spokoju wietrzysko znów pokazało pazurki, w porywach destabilizując poruszanie się w pozycji wyprostowanej. Co generalnie nie zmieniło faktu, że skutecznie kontynuowaliśmy drogę do schronu, gdzie planowano zanocować.
Po dojściu do schronu przez okno (a jakże by inaczej) weszliśmy do zimowej części schroniska, gdzie zastaliśmy cztery prycze, siedem koców, oraz sprawne WC, co było okolicznością jak najbardziej przez nas oczekiwaną. Na miejscu w winter room’ie po krótkim odpoczynku, obgadaniu sytuacji, pokrzepieniu się, oraz zracjonalizowaniu posiadanego żarła i picia uderzyliśmy w kimono, by odpocząć, zregenerować siły i już w niedzielę rano obudzić się w nowym, jeszcze bardziej wietrznym dniu. Rano po śniadaniu (mój termos wytrzymał 24h w temp. poniżej zera – na priv. służę informacją dot. Producenta) i całkiem ciepłej czekoladzie z tegoż termosu, wyszliśmy z piwnicy. Granią, korzystając z austrackich ferrat, pomiędzy uderzeniami wiatru, w całkiem solidnej zamieci doszliśmy do „alt” drogi, którą z grani po klamrach zleźliśmy na lodowiec. Na lodzie, już poniżej chmur, ale nadal w zamieci trochę nakołowaliśmy szukając właściwego kierunku, po czym skutecznie poprowadzeni przez Bartka wróciliśmy około 11.00 do schronu Studlhutte gdzie czekał na nas z ogromną ilością wszelakiego dobra Przemek. Po pokrzepieniu się i regeneracji sił w ciągu 2 godzin z małym okładem zeszliśmy na parking przy Lucknerhaus, gdzie zjedliśmy pełnowymiarowy obiad. Po czym wróciliśmy do Polski.

Cóż więcej pisać: było zimowo, prawdziwie i pięknie i choć może nie zawsze bardzo „normalnie”, to przecież czyż właśnie dla takich chwil nie warto żyć …
Ogromne podziękowania dla wszystkich uczestników imprezy i … do zobaczenia, gdy nadejdzie czas 🙂

Chciałbym jeszcze dodać, że 9-11 marca 2014 wraz z moim zimowym partnerem Piotrem (Lipą) Lipowskim z Wrocławskiego KW wspinaliśmy w Tatrach. Skutecznie urobiono Orłowskiego na Mnichu, Rysę Strzelckiego i Wesołą Zabawę na Progu Mnichowem.
Ale to już naprawdę wszystko co było możliwe tej dziwnej zimy do wywspinania 🙂

pozdrawiam serdecznie

Smok