Wyprawy

PIERWSZA JELENIOGÓRSKA WYPRAWA W HIMALAJE, ANNAPURNA ’ 79

Wyprawa jeleniogórska podobnie jak wszystkie inne zaczęła się na wiele miesięcy przed wyruszeniem i realizacją. Poprzedzały ją dyskusje i różnego rodzaju przymiarki oraz intensywne indywidualne treningi, czego dowodem są wykazy przejść członków SKW w Tatrach i Alpach. W jesieni 1978 roku prace organizacyjne postępowały szybko. Typowani uczestnicy (kandydaci) do udziału w wyprawie, co tydzień odbywali zebrania i odprawy prowadzone przez kierownika wyprawy mgr Jerzego Pietkiewicza.
W marcu 1979 roku, członkowie wyprawy pojechali w dwóch składach osobowych. Jedni polecieli drogą lotniczą, drudzy pojechali samochodem ciężarowym z ładunkiem 5 ton, przemierzając 10 000 km do Nepalu. Ostateczny skład wyprawy na Annapurnę Południową zamknął sie liczbą 15 osób. Skład osobowy i funkcyjny przedstawiał się następująco:

Jerzy Pietkiewicz, kierownik wyprawy,
Julian Ryznar- zastępcą kierownika wyprawy,
Konstanty Bałuciński, lekarz
Zbigniew Czyżewski (19 lat)- członek,
Bogdan Dejnarowicz ratownik GOPR,
Jerzy Pietrowicz, ratownik GOPR,
Roman Hryciów, fotograf,
Józef Koniak, kierowca,
Wiktor Szczypka, drugi kierowca,
Kazimierz Śmieszko,
Marian Tworek,
Krzysztof Wielicki,
Marian Piekutowski,
Ryszard Włoszczowski,
Jerzy Woźnica.

Uczestnictwo Piekutowskiego i Wielickiego miało na celu wzmocnienie ekipy i było zalecone przez Polski Związek Alpinizmu. Celem wyprawy miała być Annapurna Południowa 7219 m npm., a szczyt miał być pokonany, nową trudną drogą – zachodnią ścianą. Pierwsza na miejsce dotarła grupa samolotowa, która w Katmandu załatwiała pozwolenie na wyprawę oraz organizowała karawanę dla grupy jadącej samochodem ciężarowym Jelcz.

Następnie grupa sześcioosobowa doszła wraz z karawaną do bazy pod masywem Annapurny, był to 9.IV.197r. Kilka dni później dochodzi grupa samochodowa z resztą bagaży. Pierwsza ekipa już zaczęła aklimatyzację osiągając wysokość 6000 metrów. Wyprawa zaczęła się bardzo niefortunnie bowiem dość szybko dochodzi do tragicznego wypadku J. Koniaka. Ten nieszczęśliwy w skutkach wypadek miał miejsce podczas zejścia z przełęczy pomiędzy Annapurną Płn. a Hiunchuli. Koniak ginie odpadając od kruchej skały jednocześnie strąca schodzącego pod nim Mariana Piekutowskiego. Ten uchodzi z życiem, i wraz z K.Wielickim, schodzą po kilku dniach do bazy, pozostawiając umarłego kolegę przy skale. Ten dramat jednak nie paraliżuje wyjazdu i wyprawa jest kontynuowana. Powstaje zmiana planu na zachodnią ścianę. Po uzyskaniu odpowiedniego pozwolenia 27.IV.79r. zespół ścianowy po ok. 10 godz. wspinaczki osiąga wys. 5700 metrów. Zespół w składzie Krzysztof Wielicki, Zbigniew Czyżewski i Jerzy Pietkiewicz po porannym suszeniu rzeczy dochodzi do drugiej przełączki na wys. 6 200 metrów, pokonując pola lodowe i bariery seraków. A 29 kwietnia 1979r. Członkowie wyprawy wychodzą na kopułę szczytową stromym kuluarem, a następnie po 200 dalszych metrów wchodzą środkowym filarem. Tu zaczęły rosnąć trudności wynikające ze wspinaczki (V) i zmiany dobrej pogody na silny wiatr i śnieżycę. Na dodatek rozrzedzone powietrze zaczęło nękać najmłodszego uczestnika wyprawy Zbigniewa Czyżewskiego.

Na wysokości ok. 7000 metrów, zespół pozostawia chorego Zbigniewa Czyżewskiego. W składzie Krzysztof Wielicki i Kazimierz Śmieszko podejmują decyzję ataku szczytu. O godz. 14.15 29.IV.1979r. Krzysztof Wielicki i Kazimierz Śmieszko zdobywają docelowy szczyt. Jednak decydują się na szybki powrót tą samą drogą, aby zabrać chorego Zbigniewa Czyżewskiego. Schodzą zachodnią ścianą wraz z wyczerpanym Zbigniewem Czyżewskim. Korzystając z doświadczenia, opuszczają chorego trzynastoma zjazdami stromym kuluarem i po udanej akcji ratunkowej z pomocą kolegów z bazy, wszyscy wracają do bazy. Krzysztof Wielicki płaci za to odmrożeniami III stopnia paluchów nóg, Zbigniew Czyżewski II stopnia palców u rąk i nóg. Tymczasem zespół Jerzego Pietkiewicza wraz z Julianem Ryznarem po powrocie ze stolicy Nepalu wyszli naprzeciw zdobywcą szczytu wcześniej planowaną drogą. Po drodze brali udział w akcji ratunkowej przysypanych lawiną Japończyków na Hiunchuli. Już po tym fakcie Jerzy Pietkiewicz wraz z Julianem Ryznarem decydują się mimo braku zezwolenia na atak szczytu, tym razem północną ścianą Annapurny, umawiając się, że termin alarmowy upływa 13 V 1979 roku, bo w tym okresie karawana miała schodzić w dół. Kilka następnych dni to brak jakiejkolwiek odpowiedzi od Jerzego Pietkiewicza i Juliana Ryznara. Na miejscu zostaje: Jerzy Woźnica, Kazimierz Śmieszko i Ryszard Włoszczowski celem poszukiwania Jerzego Pietkiewicza, po kilku dniach dostano informację, że Japończycy widzieli po raz ostatni zespół Pietkiewicza na północnej ścianie Annapurny i po załamaniu pogody już nikt ich tam nie widział. Ekspedycja zakończyła się sukcesem sportowym, osiągniętym przez Kazimierza Śmieszkę i Krzysztofa Wielickiego, którzy 1 maja 1979 roku zdobyli szczyt Annapurny Południowej ( 7 219 m npm.) niezmiernie trudną drogą, zachodnią ścianą.
Jednak sukces przypłacono śmiercią trzech członków ekipy.

Pierwsza Jeleniogórska wyprawa w Himalaje zakończyła się wybitnym osiągnięciem sportowym. Pokonano w stylu alpejskim bardzo trudną zachodnią ścianę Annapurny Południowej I dokonano piątego w ciągu piętnastu lat wejścia na ten szczyt. Za sukces ten jednak Józef Koniak, Jerzy Pietkiewicz i Julian Ryznar zapłacili najwyższą cenę.

Podziękowania za udostępnienie materiałów dla A. Sokołowskiego

 


 

 


„BURZA PRZYSZŁA ZZA GÓR”

70 lat temu runęła na Polskę hitlerowska nawała.
Kampania wrześniowa ma bogatą literaturę, są też jednak sektory raczej słabo poznane – jednym z nich jest zaplecze frontu od strony Tatr i Beskidów, o którym nie pisze się ani u nas, ani – tym bardziej – na Słowacji.

Jak wiadomo, oddana w „opiekę” Hitlerowi Słowacja była we wrześniu 1939 r. południową bazą strategiczną Niemców, sama też zresztą uderzyła na nasz kraj, stając się drugim obok Niemiec agresorem – przed trzecim, czyli Związkiem Sowieckim.
W układzie niemiecko-słowackim z 23 marca 1939, Hitler, widać już czający się do skoku na nasz kraj, w punkcie 2. zastrzegł sobie wojskową swobodę operacyjną na większości obszaru Słowacji. Na tej formalnej podstawie w ostatniej dekadzie sierpnia 1939 r. wzdłuż południowych podnóży Tatr i Beskidów rozlokowały się jego potężne armie. Bratysławskie gazety komunikowały, że powodem napływu wojsk niemieckich jest… sojusznicza osłona Słowacji przed grożącą jej ze strony Polski agresją, czym straszono ludność już od paru tygodni. Drogi i szosy wzdłuż granic zapchane były ciężkim sprzętem, w zaroślach tkwiły baterie dział przeciwlotniczych – nikt się nie maskował i polskie sztaby musiały dokładnie wiedzieć, co się święci.

Rankiem 1 września ofensywa ruszyła na całej szerokości granicy. W rejonie Tatr trzy stalowe kliny wbiły się z Orawy, inne od strony Spisza. Wojskom hitlerowskim towarzyszyły pułki słowackie, głównie bitna Gwardia Hlinki, które natarły w kierunku Sądecczyzny, znalazły się też niebawem u boku Niemców w Zakopanem. Zajęły one Tatry Jaworzyńskie, przyłączone do Polski w r.1938 (GS 12/08), a także polskie gminy północnej Orawy i cały Spisz Zamagurski, w nasze granice włączony w l. 1920-24.

Wspominał te dni Jan Sawicki:
„Mobilizacja. Zakopane wymarłe, ul. Kościuszki sunie wąż rezerwistów do dworca kolejowego. Wielu nie zdąży. Byłem u Józka Krzeptowskiego na Krzeptówce. Piątek, 1 września. Wcześnie rano budzi nas huk artylerii od strony Orawy. Zakopane na razie bezpańskie, zmotoryzowane kolumny wroga suną na Czarny Dunajec a te z Łysej Polany bokiem przez Olczę.” Wojna! Tymczasem na Zawratowej Turni spokojnie wspinają się Zdzich Dziędzielewicz i Staszek Wrześniak, zdziwieni grzmotem dział (ćwiczenia?) i ruchem samolotów na niebie. Wieczorem wracają na Halę i w większym gronie pozostają u Heli Bustryckiej przez dwa tygodnie, w naiwnym oczekiwaniu na powrót wojsk polskich. Niestropieni grozą chwili, wspinają się nadal – 10 września w trójkę ze Staszkiem Motyką rozwiązują problem Komina Świerza na Kościelcu „środkiem dna”.

W tym czasie spiska strona Tatr trzęsie się od huku motorów i łomotu gąsienic. Opustoszały uzdrowiska, już 25 sierpnia było w nich tylko 20% klienteli. U podnóży gór mieścił się sztab łącznikowy OKW z gen.maj. Engelbrechtem na czele, koordynujący działania obu armii – niemieckiej i słowackiej.

Mało kto wie, że Spisz był ważną w tym rejonie bazą lotnictwa niemieckiego. W Łomnicy Tatrzańskiej stadion wyścigów konnych zamieniony został w polowe lotnisko, na którym stały rzędy maszyn bojowych, w Popradzie kwaterowało 120 lotników niemieckich i słowackich a z prowizorycznego lotniska Wielka podrywały się eskadry wielofunkcyjnych (m.in. bombowych) Dornierów Do-17, operujących nad „Krakowem, Przemyślem, Jarosławiem, Lwowem, Brodami”. To one musiały postawić na nogi Zakopane o 5 rano 1 września, co wspominała Staszka Czech-Walczakowa.

W późniejszych dniach co parę godzin ogłaszano na Spiszu alarmy lotnicze, krążyły plotki, że w Beskidach padło tylu Niemców, iż z braku ziemi na groby zwłoki trzeba palić. W rzeczywistości wojskowy opór polski ograniczał się do potyczek, silniejszy był tylko na północ od Orawy. 8 września w Popradzie pochowano uroczyście 6 poległych i zmarłych z ran Niemców oraz jednego Słowaka, dwóch padłych Niemców spoczęło pod Pieninami.

Według wcześniejszych deklaracji, armia słowacka miała ograniczyć się do odbicia pretensyjnych obszarów, w rzeczywistości wdarła się jednak w głąb Polski. Jak podawała prasa, ok. 10 września wiodła zwycięskie boje na linii Krosno – Sanok, odrzucając wroga (czyli Polaków) na froncie długości 20 km.
Do Jaworzyny już 2 września przyjechał słowacki minister obrony narodowej gen. Čatloš wraz z szefem propagandy Machem. Ludność witała ich łukiem triumfalnym z kwiatów i kosodrzewiny.
6 września notował pastor A.F. ze Spisza:
„Dobre wieści, Kraków zajęty. Spisz może odetchnąć z ulgą, mimo to wieczorem alarm lotniczy. Na stacji kolejowej oglądam załadunek polskich jeńców do wagonów.”
W prasie spiskiej nie brakowało drwin z polskiej bezsiły i dziękczynnych artykułów, że oto w wyniku opieki Wielkiej Rzeszy i jej Führera do macierzy wracają ziemie zagrabione Słowacji przez Polskę i przez nią zdewastowane. Powtarzane były kłamstwa o okropnościach wyrządzanych przez Polaków mniejszości słowackiej i niemieckiej. Jednostki słowackie obsadziły górną Orawę, Jaworzynę i Spisz Zamagurski, już parę dni później ruszyła poczta i administracja, ale formalnie obszary te zostały przekazane Słowacji dopiero na mocy układu z 21 listopada, podpisanego w Berlinie przez Ribbentropa i ambasadora Černáka.

Hitler docenił wkład Słowacji w rozgromienie sił polskich, co wyraził w osobistej depeszy do premiera dra Josefa Tiso. Premier (od 6 października prezydent) w odpowiedzi stwierdził m.in.: „Nasza postawa u boku Niemiec jest dowodem naszego przekonania, że współdziałamy w słusznej sprawie i że nie zapomnieliśmy o tym, co Niemcy i ich Führer zrobili dla nas.”

W Zakopanem pobyt wojsk słowackich dobrze wspominano. Żołnierze starali się być przyjaźni, przybywały furmanki z chlebem, w oficerskich mundurach pojawili się znani taternicy. Jan Sawicki wspominał spotkania z partnerem Motyki, Bubim Nitschem a także ze swoim tatrzańskim druhem, Bertsim Duchoňem, rannym w ramię pod Nowym Sączem: „To ty, Jano, wywalałeś moją rodzinę z Jaworzyny – mówił przy koniaku pół żartem, pół serio. – Ale nie bój się, włos ci z głowy nie spadnie, przyjaźń górska jest trwała!”

W dniu 5 października na błoniach w pobliżu Popradu odbyła się 10-tysięczna triumfalna parada zwycięstwa z udziałem premiera Tiso i ministra Čatloša. Powiewały flagi słowackie i czarne hakenkreuze, orkiestra grała hymny obu „bratnich” narodów. Na piersiach oficerów i żołnierzy zawisły Medale za Dzielność II klasy, medal I klasy otrzymał tylko gen. Čatloš – w gorące dni września głównie zajęty bankietami. Wszystkich dekorowano nowoustanowionym „Krzyżem Zwycięstwa”. Na pamiątkę wygranej wojny w Popradzie dwóm głównym ulicom nadano miana Andrzeja Hlinki i Adolfa Hitlera.

Wędrując dzisiaj po słowackim podtatrzu warto wspomnieć kręte ścieżki historii – to, co działo się tutaj 70 lat temu i skąd – bo nie tylko z zachodu i wschodu – szły upokarzające ciosy w nasz kraj i jego skromne siły zbrojne.

Józef Nyka

Członkowie Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego na krańcach Europy, 2015r.

W tym roku, w tym samym czasie, na dwóch krańcach Europy, działały dwie różne wyprawy, których uczestnikami było dwóch członków Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego.

Wyprawy działały w masywie Bzyb (Kaukaz) – wyprawa na wschodnie rubieże i Picos de Europa (Góry Kantabryjskie) – wyprawa na zachodnie rubieże.

Przed wyjazdem odbyło się jeszcze spotkanie przedwyprawowe, a potem to już tylko góry, góry, jaskinie.

Wigilia klubowa 2014

Różne góry, ale atmosfera podobna, jeśli wręcz nie taka sama. Góry wyzwalają tylko dobre emocje, tych złych się raczej nie pamięta.

Zbyszek Grzela
Maciej Pętlicki

Więcej zdjęć:
GALERIA
Picos de Europa

 

WYPRAWA NA MAKALU (8481 m n.p.m.) – piąty szczyt świata, Kinga Baranowska, Rafał Fronia

Makalu (8481 m n.p.m.) to piąty co do wysokości szczyt świata, położony
w Himalajach Wysokich. Wznosi się w odległym, trudno dostępnym rejonie Nepalu, przy granicy z Chinami i jedyne 20 km od Everestu. Makalu zaliczane jest do tzw. wysokich ośmiotysięczników i jest silnie zlodowacone – granica wiecznego śniegu znajduje się na ok. 5700 m.

Choć geneza nazwy szczytu nie jest do końca znana, bardzo prawdopodobne jest, że wywodzi się ona od sanskryckiego maha-kala, oznaczającego również „Wielką Czerń”, co doskonale oddaje wygląd tej potężnej skalnej piramidy, kiedy wiatr oczyści ją ze śniegu. Maha-kala może odnosić się między innymi do położenia góry – góra jest bowiem trudno dostępna i znajduje się w rejonie słynącym z bardzo silnych wiatrów.

Szczyt po raz pierwszy został zdobyty w 1955 roku przez ekspedycję francuską – na szczyt weszli legendarni Lionel Terray i  Jean Couzy Pierwszego wejścia zimowego dokonali Simone Moro i Denis Urubko w 2009 roku. Pierwsze polskie wejście miało miejsce w 1981r. dokonane przez Jerzego Kukuczkę. Do końca XX w. na wierzchołku Makalu stanęło 180 wspinaczy, członków ponad stu ekspedycji. Do tej pory górę zdobyło dziesięciu Polaków.

Plany wyprawy:
Wyprawa rozpocznie się z początkiem kwietnia, a jej zakończenie planowane jest na koniec maja. Partnerem Kingi Baranowskiej podczas wspinaczki na Makalu będzie Rafał Fronia. Zespół planuje wspinaczkę na Makalu północno-zachodnią granią bez wspomagania się dodatkowym tlenem z butli.

Kinga Baranowska Polska himalaistka, członkini kadry narodowej Polskiego Związku Alpinizmu we wspinaczce wysokogórskiej oraz zarządu Klubu Wysokogórskiego Warszawa. Od 2012 roku w międzynarodowym zespole SALEWA alpineXtreme Team. Zdobywczyni ośmiu ośmiotysięczników, w tym na trzech stanęła jako pierwsza Polka – na Dhaulagiri (8167 m), Manaslu (8156 m) oraz Kanczendzondze (8598 m). Od kilku lat sukcesywnie realizuje swoje plany sportowe związane ze wspinaczką na ośmiotysięczniki z Korony Himalajów.

 

 

 

 

 

Rafał Fronia – członek kadry narodowej Polskiego Związku Alpinizmu oraz członek Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego. Kartograf, wieloletni zawodnik w biegach górskich, maratonach i zawodach cyklu adventure racing. Uczestnik siedmiu wypraw w Himalaje i Karakorum, w tym zimowej wyprawy na Broad Peak. Zdobywca Gasherbruma II (8035 m n.p.m.). Wspinał się także w Andach, Kaukazie, Alpach, Pamirze, Andach i górach Afryki.

 

 

 

 

 

AGION OROS. Opis wejścia na górę Athos Grecja

Jelenia Góra 2010-07-24

Grecja-Chalkidi – trzy palce, Dwa z nich – Sitonia i Kasandra – to raj dla turystyki plażowej. Trzeci palec – Święta Góra Athos -niedostępny dla turystów, zamknięty i tajemniczy; to państwo mnichów prawosławnych od 855 roku, od kiedy cesarz Bazyli I wydał Złotą Bullę i przekazał półwysep mnichom prawosławnym.

Obecnie Atos jest niezależną częścią Grecji. Ma stolicę w Kareis gdzie urzęduje gubernator. Podlega on ministerstwu Zagranicznemu Grecji. Władzę ustawodawczą pełni Świątobliwy Sobór. Władzę wykonawczą posiada czteroosobowa Św. Epistasia.

Dla Greków Święta Góra Atos jest kolebką ich religi i Ogrodem Bogarodzicy. W czasach chrześcijańskich Matka Boża przybyła w rejon Atos i upodobała sobie ten rejon. Od tej pory inne kobiety a nawet zwierzęta płci żeńskiej nie są wpuszczane na półwysep.

Warunkiem wjazdu na półwysep Atos jest uzyskanie wizy wjazdowej tzw. Diamontrion.

Osoby z Polski muszą uzyskać list polecający od konsulatu w Salonikach. Na tej podstawie greckie MSZ w Atenach lub ministerstwo ds. Macedonii i Tracji w Salonikach wydaje zezwolenie. Zezwolenie obejmuje pobyt z czterema noclegami. Na miejscu zapewnione są darmowe noclegi i posiłki w klasztorach. Goście przyjmowani są do zachodu słońca. Można brać udział w nabożeństwach. Posiłki jada się razem z mnichami.

Wizy wjazdowe załatwiałem w marcu poprzez Greka prowadzącego biuro podróży w Salonikach. Wysłałem mailem skany paszportów i określiłem w których klasztorach chcemy nocować oraz czas pobytu. Znajomy Grek z Salonik, mówiący zresztą po polsku, załatwił wszystko bez zarzutu.

W oznaczonym dniu zjawiliśmy się w miasteczku Ouranoupoli. W biurze wizowym bez problemu otrzymaliśmy wizy wjazdowe. Czynne od 7.30 do 13.00. Opłata 30 euro. Przed otrzymaniem zadano nam pytanie: czy jesteśmy ortodoksami/prawosławny/ czy katolikami. Odpowiedzieliśmy z kolegą: katolicy. Nie wiem czy wpuszczają niewierzących?

Na półwysep można dostać się tylko drogą morską. Granica lądowa jest zamknięta i strzeżona. Pierwszy stateczek z Ouranoupoli wypływa o godzinie 8.00. Płynie do Dafni. Opłata 12 euro. Można też płynąć do monastyru Św. Grzegorza/ 14 euro/ i Wielkiej Ławry. Ostatni statek z Św. Grzegorza wraca do Dafni i dalej do Ouranoupoli o godzinie 15.45.

Od Dafni rozpoczęliśmy z kolegą Eugeniuszem Szymańskim wędrówkę w kierunku szczytu Atos. Droga piesza od Dafni do monastyru Św. Pawła prowadzi stroną zachodnią półwyspu /10 godzin/. Początek biegnie szeroką jezdna drogą szutrową /około 6 km/. Następnie skręcamy na ścieżkę nadmorska w kierunku Monastyru Św. Szymona i Piotra. Oznakowanie dobre, ale po grecku. Warto przed wyjazdem nauczyć się alfabetu greckiego, aby prawidłowo odczytywać oznakowania. Po 8 km wędrówki ukazał się naszym oczom piękny, zbudowany na skale klasztor /po grecku Simonos-Petras/. Dookoła otoczony jest budynkami gospodarczymi. Nasza droga wiodła przez dziedziniec klasztoru i dalej nadmorską percią raz w górę, raz w dół, poprzez kolejne zakola brzegu morskiego w kierunku następnego monastyru.

Po następnych 6 km ukazuje nam się klasztor Św. Grzegorza. Idziemy dalej przez klasztor podziwiając jego wzniosłość i piękno. Znowu wiele kilometrów poprzez zakola maki do klasztoru Św. Dionizego. I dalej, dalej, aż w końcu pod wieczór przybyliśmy do klasztoru Św. Pawła. Była pora kolacji. Zgłosiliśmy swoje przybycie u świątobliwych mnichów, którzy nas, katolików, odstawili przy kolacji daleko od siebie. Menu to: dwie gotowane cukinie, jeden ziemniak w mundurze, oliwki, cebula, chleb, woda i wino. Z tego wszystkiego najlepsze było wino, które zmieszane z wodą dobrze gasiło pragnienie. Mnich czytał na głos święte księgi a my w ciszy spożywaliśmy proste jedzenie. Po kolacji modlitwa, ale my okropnie zmachani padamy na żelazne prycze w pokoju i odpoczywamy. W pokoju stoją cztery żelazne, piętrowe łóżka z materacami i prześcieradłami oraz kocami w razie zimna. Obok normalna łazienka i prysznic. Śpimy.

Rano o godzinie 8.00 ruszamy dalej w kierunku góry. Najpierw zygzakowatą szeroką drogą szutrową /około 1 km/. Następnie od zakola odchodzi w kierunku Nea Skiti szeroka, porośnięta droga. Lekko w dół. Po 1.5 km docieramy do tzw. Crosspoint. Tutaj rozdzielamy się; Gienek zmęczony wraca do Św. Pawła, a ja idę na szczyt.

Crosspoint to kapliczka kamienna bez ścian z dwóch stron, przez jej pusty środek biegnie dalsza droga. Na dachu jest charakterystyczny krzyż o czterech ramionach. Idę w kierunku Skiti Aghia Anna. Wznoszę się teraz do góry mając pod nogami strome klifowe wybrzeże. Schodami do góry i cały czas trawersując zbocze Atosu Dochodzę do bramki, mijam ją z prawej i wychodzę na tył kościoła. Idę wzdłuż kościelnego muru i po chwili w lewo do dużych drewnianych wrót. Przechodzę przez bramę i schodami wznoszę się do góry. Na końcu schodów skręcam w prawo i trawersem lekko do góry wzdłuż zabudowań i rur prowadzących wodę wznoszę się do góry podziwiając piękne kościółki. Po skończeniu zabudowań ścieżka schodami pnie się ostro do góry. Idę tymi schodami pod drzewami w cieniu. Po drodze mijam murowany schron z drewnianymi ławkami w środku /nadaje się na biwak/. Dochodzę do krzyżówki ścieżek. W dół droga biegnie w kierunku Kerasi. Do góry znaki kierują na ATOS i Panaghia.

Wchodzę do góry w kierunku szczytu. Ścieżka jest wyraźna. Nie można jej zgubić lub przegapić. Idę przez dębowe lasy i ukwiecone łąki. Na wysokości 1500 metrów dochodzę do schronu i kaplicy zwanej Panaghia. Można tu przenocować. W środku jest studnia z wodą.

Od schroniska wyraźna ścieżka biegnie zakosami do góry. Po 1 do 1.5h wchodzę na szczyt. Nie ma żadnych trudności technicznych. Na górze znajduje się mała kapliczka, aktualnie mocno rozbudowywana. Żelazny krzyż z flagą Grecji wieńczy najwyższą skałkę na wierzchołku. Widoki ładne. Warto wejść o zachodzie lub wschodzie słońca. Góra jest często w chmurach, więc wart mieć więcej czasu na foto. Czas wejści od krzyżówki 4 do 5 godzin.

Powrót do klasztoru Św. Pawła tą sama drogą. Do Dafni trzeba uważać. Górne drogi wewnątrz półwyspu są szerokie i jezdne ale często bez oznakowania lub znaki przewrócone. Można zrobić kółko i wylądować w tym samym miejscu. Mnóstwo skrzyżowań i wiele dróg kończących się ślepo.

Droga powrotna w kierunku Dafni wiedzie przez Monastyr Grigoriu. Taki znak jest postawiony przy drodze i trzeba się kierować w tym kierunku. Trzeba zwrócić uwagę na to, że ma pisać wyraźnie Monastyr Grigoriu. Inaczej można nie dojść do oznaczonego celu.

Przyroda jest bujna, dużo wody wszędzie i można spokojnie ją pić.

Andrzej Chruściel

Andrzej Sokołowski w Centralnym Tien-Shan 2009 – relacja osobista

Od 3 sierpnia do 7 września 2009 przebywaliśmy w rejonie Kokshaal-Too centralny Tien-Shan w Kirgistanie. P

omysł na ten rejon podsunął Marcin Kacperek, jako alternatywa do wyjazdu pod Trango. Celem wycieczki było poprowadzenie m.in. drogi mikstowej na Peak Mińsk o wysokości ok. 5200m. Niestety z powodu kontuzji Michała droga nie została dokończona..

A oto nasza krótka relacja z wyjazdu:
Pierwszy tydzień poświęciliśmy na transport sprzętu pod ścianę. Odcinek między bazą (3750m) a ścianą wynosił 10,5km przy 450-500m deniwelacji a my pokonaliśmy ten dystans jakieś dziesięć razy. Po tym wszystkim postanowiliśmy się wspiąć w alpejskim stylu północną wystawą zachodnio-północnej ściany naszego szczytu.

W tym samym czasie przebywający obok nas w bazie Rosjanie zaczęli wspinaczkę niezdobytym filarem tej ściany. Jak się w międzyczasie okazało w rozmowie z Rosjanami – na główny szczyt nie było jeszcze wejścia.
Nasz projekt był bardzo ewidentny, prowadził najpierw nitkami lodowo-mikstowymi na duże strome pole lodowe a później przewieszającym się miejscami kominem wylanym cienką polewą lodową. Niestety nie podołaliśmy w/w kominowi, który okazał się zbyt trudny i ryzykowny. Postanowiliśmy zjechać i wrócić z wiertarką by nawiercić stanowiska i punkty w miejscach gdzie nic nie siada.
Gdy wróciliśmy pod ścianę Rosjanie wracali już z tarczą, było ich pięciu, zrobili filar i weszli na szczyt. Wspinali się kilka dni głównie używając technik hakowych. My zaczęliśmy także bawić się w styl oblężniczy i następnego dnia w ścianie zostawiliśmy ok. 240m poręczy z nawierconym stanowiskami. Potem powróciliśmy do bazy.

Po kilku dniach wróciliśmy po poręczach do najwyżej osiągniętego punktu i tego dnia zrobiliśmy jeszcze dwa trudne wyciągi, wiercąc po dwie kotwy na wyciąg. Już o zmroku rozłożyliśmy nasze portaledge. Po pierwszym noclegu w portalu przyszło prowadzić kolejne czujne wyciągi w cienkim lodzie. Na domiar lód tego był bardzo twardy, kruchy i szklisty. Czasem przypominał ten szary alpejski. Tego dnia zostawiliśmy dwie poręcze nad naszą platformą, by następnego dnia szybko wspiąć się po nich i następnie spróbować dojść do szczytu. Gdy prowadziłem któryś z wyciągów w pewnym momencie większy kawał lodu uderzył Michała w obręcz barkową powodując, jak to się później okazało, uszkodzenie więzadeł. Po aplikacji silnego środka przeciwbólowego wspinaliśmy się dalej. Ból barku nie ustępował i Michał wziął kolejne tabletki. Niestety, w miejscu, gdzie teren już zaczynał się kłaść, musieliśmy się wycofać. Zostawiliśmy tyle poręczy ile mogliśmy. Pomyśleliśmy, że mamy jeszcze 2 tygodnie, więc plan by wrócić i dokończyć drogę po wydobrzeniu Michała był bardzo realny. Zjechaliśmy do portala i po trzeciej nocy spędzonej w ścianie zjechaliśmy. Zjeżdżając w kluczowych miejscach osadziłem tu haka tam kostkę by przy kolejnym podejściu sprawnie pokonać trudności. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że już więcej tu nie przyjdziemy.


Dokumentację fotograficzną rejonu robił Adam Kokot. Poza namiw rejonie działała jeszcze jedna ekspedycja z Polski w składzie Michał Kasprowicz, Wojtek Ryczer (obaj z Warszawy) i Rafał Zając z Wrocławia, którym udało się wspiąć na dwa dziewicze szczyty.
W okolicach jest jeszcze kilka ciekawych możliwości na wspinanie chodź by np. północno-zachodnia ściana Kizyl Asker.

Nie wybieramy się tam za rok ale wszelkie informacje dla zainteresowanych tamtym rejonem z przyjemnością przekażemy.

Andrzej Sokołowski

Andrzej Sokołowski kupuje bilet w Centralny Tien-Shan

 

Pik Minsk 5045m Tam chcemy się udać tego roku. Startujemy 2 sierpnia z Warszawy . Nasza wyprawa będzie trwała 5 tygodni. Skład kameralny: Michał Król Nowy Targ, Adam Kokot fotograf -Nowy Targ i Andrzej Sokołowski Jelenia Góra -Jagniątków. Lecimy do Biszkeku, później  autem w stronę miasta Narin i dalej w same góry pod granicę kirgisko-chińską.  Celem głównym będzie Pik Minsk 5045m, wybitna prawdopodobnie granitowa ściana. (foto poniżej) położona w paśmie Kokshaal -Too.

Nie wiemy jaką wysokość ma ta ściana bo jeszcze nie ma na niej drogi.  Rejon słynie ze zmiennej pogody zatem jak uda się zrobić chodź jedną drogę to będzie super.dlatego bierzemy sprzęt na wspinanie zimowe-alpejski styl i letnie – styl kapsułowy. W zależności jakie będą warunki takiego użyjemy.

Najwyższym szczytem w rejonie jest Kizil-Asker 5842 na jego ścianie położonej już po stronie chińskiej biegnie tylko jedna droga- 6b w skali rosyjskiej. Z tego co wiemy wszystkie szczyty są już zdobyte łatwymi drogami lub graniami.  Po około dwóch tygodniach dołączy do nas trzyosobowa wyprawa wrocławsko-warszawska na czele z karkonoskim łojantem Waldorfem, Rafałem ZającemJ , będziemy mieli wspólną bazę, chłopaki mają w planach wspinanie mikstowe.

Andrzej Sokołowski

TIEN – SHAN 2009 – telefoniczne relacje z wyprawy

Informacje zaczerpnięte ze strony FREERAJDY_SUBARU_CLIMBING_TEAM
Panowie łączność satelitarną zawdzięczają firmie Subaru, głównemu sponsorowi wyprawy.

Drugiego sierpnia wyruszyła do Kirgistanu kolejna wyprawa W jej skład wchodzą Michał Król oraz Andrzej Sokołowski. Towarzyszy im Adam Kokot, którego zadaniam jest dokumentacja fotograficzna wyprawy. Zespół będzie działał w rejonie szczytu Kyzyl-Asker który leży na granicy kirgisko-chińskiej w bardzo trudnym, niedostępnym i rzadko odwiedzanym rejonie Western Kokshaal-Too.

10.08 Informacja telefoniczna
Baza wysunięta stanęła o 5 godzin marszu po morenach i lodowcu nad bazą główną. Wybrana ściana jest stamtąd jeszcze o dwie godziny dalej. Spadło mniej więcej 30 centymetrów śniegu i pogoda jest zmienna, stąd decyzja o wspinaniu się mikstową linią, a nie drogą czysto skalną. Ściana ma około 700 metrówe i wygląda na trudną. Jutro chłopaki podchodzą do bazy wysuniętej, a w czwartek mają wejść w drogę. Chcą się wspinać w stylu alpejskim, ale nie non-stop. Biorą sprzęt biwakowy, bo jak mówili, teren wygląda trudno, a nie są zaaklimatyzowani i trudno ocenić jak długo im zejdzie. Biorą w ścianę radiotelefon i mają być w kontakcie z Adamem, który będzie na bieżąco przekazywał informacje przez telefon. Liczymy na kilka aktualizacji strony w czwartek i piątek.

17.08 Informacja telefoniczna
Niestety podczas wspinaczki chłopaków Adamowi nie udało się dodzwonić z informacjami i kontakt mieliśmy dopiero kiedy cała trójka zeszła do bazy głównej. Andrzejowi i Michałowi nie udało się przejść drogi w pierwszej próbie. Zrobili 8 wyciągów, czyli około 200 metrów. Trudności są bardzo duże, a droga piękna – cieniutka nitka lodu przecina gładką granitową płytę i przewiesza się na długich odcinkach. Wyżej będzie jeszcze trudniej, ale zdaniem chłopaków realnie. Potrzebują tylko osadzić stałą asekurację, bo nie ma szczelin skalnych, a lód jest zbyt cienki i słaby, żeby się z niego asekurować.
Zmieniają styl na bardziej oblężniczy i jutro mają wejść w ścianę z zamiarem powieszenia lin poręczowych na dotychczas zrobionych wyciągach i przygotowywania asekuracji w trudnościach.
Pogoda jest doskonała – pełne słońce i niewiele wiatru.

24.08 Informacja telefoniczna
Wyjaśniło się kilkudniowe milczenie, które już powoli zacząłem interpretować jako awarię telefonu. Okazało się, że smsy wysyłane przez chłopaków nie docierały do Polski. Andrzej z Michałem są dziś trzeci dzień w ścianie – przeszli ponad pięćset metrów i doszli do końca nitki lodowej, którą się wspinali. Do szczytu zostało im około 300 metrów skały.

24.08 Informacja telefoniczna
Michał został uderzony spadającą bryłą lodu. Ma stłuczony bark i nogę. Obrażenia są na tyle niegroźne, że chłopaki liczą na powrót i dokończenie drogi, ale póki co nie są w stanie kontynuować wspinaczki. Zjeżdżają zostawiając liny na najtrudniejszych wyciągach, najprawdopodobniej dzisiejsza noc spędzą jeszcze w ścianie, a na lodowiec zjadą dopiero jutro.

25.08 Informacja telefoniczna
Chłopaki są w bazie, sprzęt zostawili zdeponowany pod ścianą w której na najtrudniejszych wyciągach zostały wiszące liny. Ręka Michała wygląda na bardzo mocno stłuczoną – w najlepszym razie na pewno potrzebny jej będzie co najmniej kilkudniowy odpoczynek. W składzie wyprawy ukraińskiej jest lekarz, ale w tej chwili jest gdzieś wyżej. Jak tylko zejdzie do bazy, będzie można się z nim skonsultować. Na pokonanej przez chłopaków linii do grani zostało jeszcze około 150 metrów, a przebyte wyciągi były bardzo trudne i wymagające psychicznie. Cienka warstwa lodu nie pozwalała na dobrą asekurację i prowadzący wyciągi musieli liczyć się z potencjalnymi upadkami rzędu nawet 20 metrów. Stanowiska ubezpieczyli nitami, więc nie było zagrożenia upadkiem całego zespołu, ale prowadzenie wyciągów było dużym wyzwaniem. W ciągu tych kilku dni spędzonych w ścianie zdarzył się taki, kiedy wspinając się cały dzień przeszli zaledwie dwa wyciągi. Czekam na dalsze informacje o stanie zdrowia Michała w ciągu najbliższych dni.

28.08 Informaja telefoniczna
Stan Michała niestety się nie poprawia – nie jest wstanie używać ręki. Lekarz ma być wbazie pojutrze, ale szanse na kontynuowanie działania wydają się coraz mniejsze. Na 31 sierpnia mam obiecany kontakt i dalsze informacje.

31.08 Informacja telefoniczna
Stan Michała nie poprawia się i w tej sytuacji sportowe działanie wyprawy ulega zakończeniu. Jutro chłopaki idą pod ścianę po zdeponowany tam sprzęt i znoszą go do bazy. Liny zostaną w ścianie – do przyszłego roku, bo zdecydowanie trzeba będzie tam wrócić. Andrzej z Michałem bardzo liczą na dokończenie tej zaczętej linii, a rejon według ich relacji daje olbrzymie możilwości eksploracyjne. Nastepny kontakt mamy mieć kiedy będą zwijali bazę i wyruszali do Biszkeku.

„Zginęli, bo byli najlepsi” artykuł „Tygodnika Powszechnego”

20 lat temu największa tragedia wysokogórska z udziałem Polaków symbolicznie zakończyła „złotą erę” himalaizmu. W cieniu dramatu i spektakularnej akcji ratunkowej pozostały kobiety – żony himalaistów.

 

Zanim pod Everestem zeszła lawina, był sukces. Kolejny z serii polskich triumfów.

Grażynę Chrobak informacja o wejściu męża na szczyt zastaje w Poznaniu, w mieszkaniu matki. O zdobyciu Mount Everest słyszy z radia. Jest dumna: Genek od dawna miał porachunki z najwyższą górą świata. Po krótkim świętowaniu Grażyna wraca do rodzinnego Krakowa; nigdy na dłużej nie zostawia córki, gdy mąż jest w Himalajach.

Agnieszka Marciniak, wtedy dwudziestokilkuletnia dziewczyna, o sukcesie narzeczonego słyszy w Indiach. Czeka tam na Andrzeja: po wyprawie mają spędzić kilka dni w Katmandu.

Gdy kobiety dostają szczęśliwe wieści, jest 25 maja 1989 r. Trwa „złota era” polskiego himalaizmu. Żyje Jerzy Kukuczka – jego żona dopiero za pięć miesięcy przyjmie żałobną delegację z klubu wysokogórskiego. Po górach chodzi Wanda Rutkiewicz – na stokach Kanczendzongi zginie dopiero za trzy lata.

Sukces
Pomysł wiosennej wyprawy na Everest powstaje w środowisku krakowskich wspinaczy kilka lat wcześniej. Wybór pada na trudną zachodnią grań, wyznaczającą granicę między Nepalem a Chinami. Oprócz dziesiątki Polaków jest też dziewięciu cudzoziemców. Szybko okazuje się, że poza późniejszym zdobywcą 14 najwyższych szczytów świata, Meksykaninem Carlosem Carsolio, w dobrej formie są tylko Polacy. Wśród nich gwiazdy himalaizmu.

Eugeniusz Chrobak, kierownik wyprawy. Za kilka dni, 1 czerwca, ma skończyć 50 lat. Należy do grona najlepszych polskich alpinistów. Jego przejście Filara Kazalnicy Mięguszowieckiej rozpoczęło w taternictwie epokę dróg ekstremalnych. Potem są kolejne sukcesy: w Dolomitach, Masywie Mount Blanc, na Kaukazie, w Andach i Pamirze. W Himalajach brak mu szczęścia: do zakończenia nowej drogi na K2 zabrakło 200 metrów; wyprawa pod jego kierownictwem pokonała południową ścianę Dhaulagiri, ale nie dotarła do wierzchołka; zimowa wyprawa na Cho Oyu kończy się sukcesem, ale na szczycie stają inni. Ale największe porachunki Chrobak ma z Everestem: z wyprawy w lutym 1980 r. wyklucza go kontuzja. Nie udaje się też wiosną.

Andrzej „Zyga” Heinrich, legenda pokolenia, był na pierwszych polskich wyprawach na ośmiotysięczniki. Na koncie miał ich trzy. Chodząca historia, ciepły człowiek. Zaangażowany opozycjonista, zawsze z opornikiem Solidarności na swetrze.

Andrzej Marciniak – wtedy trzydziestolatek, nowicjusz, który na listę wyprawy dostał się przypadkowo – dziś wspomina innych jej uczestników.

Grażyna Chrobak, która sama wspinała się w latach 70. i 80., pamięta też strach o męża: – Bałam się otworzyć skrzynkę na listy. Jak nic nie przychodziło, też było źle. Kiedy podczas wyprawy przychodziłam rano do pracy, zaczynałam od obchodu współpracowników. Musiałam się upewnić, czy nie dotarły do nich jakieś złe wieści. Bałam się z obowiązku: wiadomo, złe wiadomości człowieka zaskakują. Myślałam więc, że jeśli nie przestanę się denerwować, mnie los nie zaskoczy.

Pamięta, że martwiła się o córkę. – Ludzie ją pytali, czy się nie boi, że tatuś tam zostanie – wspomina. – Nawet jak wynosiłam śmieci, biegła za mną.

Wyjazdy męża Grażyna przeżywa wraz z córką: na dużej kartce rysują kółeczka. Każde oznacza jeden dzień do powrotu. Zamalowują jedno dziennie. – Rysowałam więcej – wspomina. – Dzięki temu była niespodzianka: on wracał, jak jeszcze kilka kółek było pustych.

Strach Ady Otręby narastał z wiekiem. – Pod koniec już mu źle życzyłam. Liczyłam, że coś źle pójdzie organizacyjnie. Potem, że zachoruje i nie będzie mógł iść wysoko. Albo że będzie zła pogoda.

– Za każdym razem dawałam 40 proc., że się zabije – dodaje. – Uważałam, że prawdopodobieństwo jest duże, ale 50 proc. to jednak zbyt wiele. Nie chciałam się aż tak dołować.

Agnieszka Marciniak o narzeczonego się nie boi: wyprawa na Everest to jego pierwszy wyjazd w Himalaje. – Po prostu nie wiedziałam, co to jest wspinaczka – wspomina.

Podobnie Elżbieta Dąsal, wtedy czołowa polska grotołazka.

– Podchodziłam do wyjazdów męża spokojnie. Przecież wyprawa w góry to nie wyjazd na stracenie – mówi.

Wypadek
25 maja 1989 r. – tuż po sukcesie Chrobaka i Marciniaka – Dąsal z Gardzielewskim wycofują się do obozu I (na liczącej ponad 6000 m przełęczy Lho La). Nazajutrz dochodzą tam Heinrich i Otręba. Następuje załamanie pogody: w góry dociera wcześniejszy monsun. Panuje gęsta mgła, sypie śnieg.

Aby z obozu dotrzeć do bazy, trzeba przejść przez grań szczytu Khumbutse: sama przełęcz, łagodna od chińskiej strony, po nepalskiej urywa się potężną barierą seraków i kruchą skalną ścianą. Cała szóstka wychodzi o 10. Trzy godziny później wspinają się po linach (tzw. poręczówkach) na grań Khumbutse.

Później pojawią się głosy, że w pośpiesznym odwrocie popełnili błąd. Lina poręczowa, do której wpięło się sześciu wspinaczy, nie wytrzymała nagłego przeciążenia.
Marciniak: – Wszystko wydarzyło się kilka metrów przed bezpiecznym terenem. To była ostatnia zmiana. Na prowadzenie wyszedł Mirek Gardzielewski. Staliśmy po pas w śniegu. W tym momencie wszystko ruszyło. Przede mną uniósł się śnieg, zrobił się wał nad moją głową. To jest ostatnia klatka „przed”. Potem obudziłem się już na dole. Czułem krew, potłuczone zęby i ból w żebrach. Zobaczyłem rozsypane rzeczy. Wszyscy byli na wierzchu, tylko Mirek lekko przysypany. Niektórych reanimowałem, ale bez skutku.

Heinrich, Dąsal, Otręba i Gardzielewski giną w wyniku obrażeń doznanych na skutek kilkusetmetrowego zjazdu z lawiną. Prócz Marciniaka żyje tylko Chrobak. – Zeszliśmy na dół lawiniska – wspomina Marciniak. – W nocy przysypało nas czoło kolejnej lawiny. Odkopałem Genka, zeszliśmy niżej. O świcie, kiedy na niego spojrzałem, nie oddychał.

Wieści
Do mieszkania Grażyny Chrobak przychodzi delegacja z klubu wysokogórskiego. Genek złamał nogę, mówią. Kobieta spędza noc pod supersamem w Nowej Hucie, przy jedynej pobliskiej budce telefonicznej. Wydzwania do Polskiego Związku Alpinizmu. Nad ranem, bez wieści, wraca do domu. Za chwilę delegacja puka do drzwi po raz drugi. – Joasia składała właśnie teczkę na studia – wspomina. – Szczęście, że byłam już z nią w domu.

Ada Otręba widzi dwóch znajomych mężczyzn przez wizjer. Wie już wszystko: Wacek, jej mąż, chodził w podobnych delegacjach wielokrotnie. Ada zapamiętała: gdy zaczynają przekazywać wieści, jej kilkunastoletni syn podchodzi i przytula się do niej na kanapie.

Dla Elżbiety Dąsal los jest jeszcze mniej łaskawy. Do jej mieszkania w Częstochowie nie przychodzi nikt („W klubie nie mieli odwagi” – mówi). O wszystkim dowiaduje się od prezentera informacji telewizyjnych, które ogląda w nadziei na informacje o wyprawie.

Wiadomość o śmierci mężów dostają też żony Heinricha i Gardzielewskiego.

Tymczasem Agnieszka Marciniak w oczekiwaniu na narzeczonego zwiedza Katmandu.

28 maja znajomy z agencji turystycznej zaprasza ją do centrali łączności na rozmowę z bazą. – To była mała, drewniana kanciapa, zapyziała dziura – wspomina. – Znajomy zaczął po angielsku rozmawiać z Markiem Roslanem, lekarzem wyprawy. I nagle słyszę, że coś mówi o tragedii. Potem wymienia nazwiska. Wyrwałam słuchawkę i pytam: „Co się dzieje!?”. A Marek: „Agnieszka, Andrzej ocalał! Musisz odnaleźć Artura Hajzera i zorganizować pomoc”.

Pomysły
W tym czasie Hajzer bawi się w stolicy Nepalu z przypadkowo poznanymi Włochami (dla 27-letniego himalaisty był to czas odpoczynku, po zakończonej niepowodzeniem wyprawie z Rein holdem Messnerem na południową ścianę Lhotse; wcześniej wspinał się z wyprawą Chrobaka). Gdy wraca do hotelowego pokoju, w drzwiach zastaje kartkę: czterech nie żyje, Chrobak ranny, Marciniak sam na Lho La.

Agnieszka zostaje z informacją o wypadku sama. – Pierwszy odruch: zadzwonić do kogokolwiek – wspomina. – Połączyłam się z przyjaciółką mamy w Stanach. Ryczałam do telefonu. Musiałam być w szoku, bo powiedziałam, że Andrzej nie żyje.

Pojawiają się pierwsze pomysły na ratunek. Formuje się międzynarodowa ekipa ratunkowa z Carlosem Carsolio na czele. Świeży opad śniegu zmusza ich jednak do odwrotu: droga przez grań Khumbutse, którą członkowie wyprawy Chrobaka pokonywali wielokrotnie, jest zagrożona lawinami. Ostatnią nadzieją wydaje się helikopter. Jednak problemem jest znalezienie kogoś, kto odważy się lecieć przy takiej pogodzie i na taką wysokość. Hajzer odwiedza kolejnych pilotów. Odmowa za odmową.

W agencji Asian Trekking powstaje coś w rodzaju działającego całą dobę sztabu akcji. – Przychodzili wspinacze. – Nie mogłam wyjść z szoku, dlaczego są tacy bezradni – wspomina Agnieszka Marciniak. – Pamiętam scenę w telewizorze: wielka akcja ratunkowa, przy pomocy helikopterów ekipa uwalnia zagrożone wieloryby. Myślałam wtedy: a tu, całkiem blisko, jest mój mąż i nikt nie wie, jak mu pomóc!

Hajzer: – O wypadku zrobiło się głośno w Polsce, ale nie było siły politycznej, która mogłaby na tym skorzystać.

Siły polityczne są zajęte. Jest 29 maja, za kilka dni wybory. W kraju trudno liczyć na pomoc. Próbuje działać Marek Seweryński, przyjaciel Marciniaka z Gdańska. Dzięki niemu oraz Polskiemu Związkowi Alpinizmu zostaje załatwiony radziecki helikopter klasy LAMA (jedyny, jaki ma szanse poradzić sobie w takich warunkach). Ma przylecieć z Mongolii i podjąć ekipę ratowników na terytorium Tybetu. Nie przylatuje.

Elizabeth Hawley, korespondentka Reutersa, która od dziesięcioleci opisuje z Katmandu wyprawy himalajskie, informuje Hajzera o podobnym helikopterze, który jest w Nepalu. Należy do króla. Agnieszka Marciniak: – Nawet myślałam, żeby iść osobiście. Ale to by było absurdalne. Pani Iksińska idzie do króla Nepalu i prosi o helikopter!

Moc przekonywania ma Messner, najsłynniejszy himalaista świata. Powiadamia Hajzera, że helikopter będzie gotów następnego ranka. Nepalczycy mają tylko podać Chińczykom konieczny do przelotu przez granicę numer identyfikacyjny. Ale na to nie chcą się zgodzić.

Akcja
Tymczasem po zejściu lawiny i noclegu na lawinisku Andrzej Marciniak usiłuje odnaleźć namiot w obozie I; przy panującej pogodzie rzecz nierealna. – Szedłem, nie wiedząc, dokąd idę – wspomina. – Miałem stłuczone żebra, kłopoty z kręgosłupem, w ustach krew. Na namiot natknąłem się cudem.

Marciniak ma podwójne szczęście, bo gdy dociera do obozu, doznaje śnieżnej ślepoty. – Obraz miałem zamazany, nie mogłem otworzyć oczu – wspomina.

Jest w kontakcie z bazą, ale baterie w radiotelefonie są na wyczerpaniu. Po omacku wygrzebuje resztki żywności, trafia na zapałki. Instruowany przez Roslana, przetrząsa apteczkę w poszukiwaniu kropel do oczu. Znajduje dwie podobne do siebie fiolki. Nie ryzykuje.

30 maja zrezygnowani Hajzer i reszta siedzą w agencji trekkingowej. Żona jej właściciela, Belgijka, gospodyni domowa, rzuca pomysł: przejazd ciężarówką i marsz do Marciniaka od strony chińskiej. Dwadzieścia lat temu – terra incognita.

Ale teren zna Messner. Ocenia go jako łatwy.

Hajzer: – Wypraw tam wtedy nie było, teren nie był nawet zmapowany. Marciniak nie mógł schodzić sam. To była ciemna strona księżyca.

Z powodów politycznych rozwiązanie zaproponowane przez Belgijkę wydaje się nierealne. Od stłumienia przez wojsko marcowych demonstracji rdzennych mieszkańców Tybet jest zamknięty dla obcokrajowców i odcięty od świata. Z pomocą przychodzi konsul USA. Dzwoni do Hajzera. Pyta, czego potrzebują, by dotrzeć do Marciniaka. – Pozwolenia na przekroczenie granicy na przełęczy Kodari i ciężarówki po chińskiej stronie – pada odpowiedź.

Hajzer: – Gdyby nie ta pomoc, akcja nie doszłaby do skutku. Życie ludzkie w takich sytuacjach zależy od narodowości i siły przebicia służb dyplomatycznych.

Agnieszka Marciniak: – Nie zapomnę słów Artura przed wyjazdem: „Jeśli nie dotrę do niego w ciągu 48 godzin, nikt do niego nie dotrze”. Z tym mnie zostawił.

Po 36 godzinach Artur Hajzer – razem z Nowozelandczykami Robem Hallem i Garym Ballem (zginą kilka lat później w Himalajach) – dociera do chińskiej bazy pod Everestem.

Andrzej Marciniak: – Nie wierzyłem w helikoptery ani w to, że dotrze do mnie Artur. Odzyskałem wzrok i podjąłem decyzję, że trzeba iść. Ubrałem buty, wyszedłem z namiotu i usłyszałem dźwięki. Coś jakby niewyraźna rozmowa albo muzyka. Potraktowałem to jako omam słuchowy.

Dźwięki – to zbliżający się Hajzer z Nowozelandczykami. Łączą się z bazą i po krótkim wybuchu radości schodzą w dół. 2 czerwca Marciniakowie spotykają się w Katmandu. – Nie pamiętam z tego spotkania nic – mówi dziś Agnieszka. – W ogóle z całego pobytu niewiele zostało. Jakbym tam nie była!

Pamięć
Andrzej Marciniak z narzeczoną wracają do kraju. Ciała piątki Polaków zostają na zboczach Everestu na zawsze. Po 20 latach od tragedii – nie tylko tej: w latach 80. ginie cała plejada polskich himalaistów – Artur Hajzer zastanawia się nad rolą przypadku w losach polskich zdobywców. – Może jest jakaś logika, że stało się to w 1989 r.? Że młody Marciniak przeżył, a oni zginęli? – zastanawia się. – Taki Zyga Heinrich, gdyby żył, to by w nowym systemie umarł z głodu. On, z brodą, w swetrze z opornikiem Solidarności, te psiaki chodzące za nim… Nie poradziłby sobie w realiach kapitalizmu. On w życiu nie umiał nawet sukienki ze złotą nitką przemycić, żeby coś na tym zarobić.

Teza Messnera brzmiała: „Polacy zginęli, bo byli najlepsi”.

Swoje prywatne bilanse robią żony.

– Nigdy nie rozumiałam sensu chodzenia po górach – mówi Ada Otręba. – Z biegiem lat zwyczajnie przestałam lubić góry i całą otoczkę wypraw.

Nie pogodziła się ze śmiercią męża. – Po raz ostatni widziałam Wacka na klatce schodowej. Stał z ogromnym plecakiem przy windzie. Na odchodne rzuciłam: „Może jednak zostaniesz?”. Uśmiechnął się i wsiadł.

25 kwietnia pisał z bazy: „Czuję się dobrze, ale jest tyle niewiadomych. Jedno wiem i to Ci, Adulka, obiecuję, że nie będę szarżował. Wiem, na co mnie stać, dokąd mogę dojść i gdzie zawrócić”.

Marciniak, jedyny ocalały, o górach nie rozmawiał z żoną przez lata. Do dziś Marciniakowie nie świętują jego urodzin, które przypadają kilka dni po rocznicy dramatu. Jednak gdy w 1996 r. pada propozycja wyjazdu na Annapurnę, inny himalajski ośmiotysięcznik, propozycję przyjmuje. – Wysłałem kolegów, żeby przekonali Agnieszkę – opowiada. – Chodzili wielokrotnie i w końcu się udało.

Agnieszka: – Zrobiłam wyjątek. To było mu potrzebne: musiał znów uwierzyć w siebie.

W marcu 1996 r. staje na szczycie Annapurny. Dzisiaj ma 50 lat i, jak deklaruje, nigdy nie mówi „nigdy”. Agnieszka nie pozostawia wątpliwości: – Po tym wszystkim nienawidzę gór. Nie potrafię znaleźć uzasadnienia, po co oni tam chodzą. Dziwię się żonom, które opowiadają o tym z fascynacją. Nawet się tej fascynacji boję. Po Annapurnie powiedziałam: „Jedziesz znów na wyprawę, to ja wystawiam walizki”.

Drugi ze zdobywców Everestu – Eugeniusz Chrobak – gdyby żył, kończyłby 70 lat. – Do dziś nie godzę się ze śmiercią taty – mówi córka Joanna. – Przez lata miałam nieracjonalne myśli: że się zgubił i wróci. Wiele razy zdawało mi się, że go widzę: na ulicy, przystanku.

Dodaje: – Góry to była jego miłość. Gdyby nie jeździł, byłby innym człowiekiem.

Joanna Chrobak kilka lat po tamtej wyprawie pojechała pod Everest: – Patrzyłam na widoki, którymi się zachwycał. Zapaliłam świeczkę na lodowcu.

Grażyna Chrobak: – Nie ma w domu żałoby. Może dlatego, że nie ma grobu. Dla nas Genek żyje. Zabrał swój wszechświat, ale istnieje w naszym: moim i Joasi.

***

Jakiś czas po tragedii do mieszkania Chrobaków przychodzą goście. Oglądają slajdy z wypraw. – Nagle, jak coś nie huknie! – wspomina Grażyna. – Psy zaczęły szczekać. Poszłam do dużego pokoju, a tam cztery górskie grafiki, obrazy przedstawiające pięciu wspinaczy, które dostaliśmy w prezencie ślubnym od znajomego, leżą na podłodze. Pozostałe wiszą na ścianach.

– Genek dotrzymał słowa – wierzy Grażyna Chrobak. – Obiecał, że jak zginie, da mi znak.

Dodaje: – Zginął w pełni kariery, w wieku, gdy zaczyna słabnąć zdrowie. No i w górach, które kochał i bez których byłby nieszczęśliwy. Zginął swoją śmiercią królewską.

Jarek Liwacz – „Miesiąc w Yosemitach 2008”

Kiedy dwa lata temu wracaliśmy z Sokołem z Doliny, wiedziałem, że tam wrócę.
Dlatego kiedy Micaj zaproponował mi wspólny wyjazd, chętnie się zgodziłem.

Wówczas na lotach do Stanów, limit bagażu wynosił 2×32 kg, można było więć zabrać praktycznie wszystko, co się chciało. Kiedy okazało się teraz to tylko 2×23 kg, musieliśmy się mocno nagimnastykować, aby zmieścić się w tak uszczuplonym limicie. Z plecaka wyleciał między innymi statyw i dwie zgrzewki snikersów 😉
Lufthansa zaskoczyła nas ubogą ofertą kulinarną i ciasnotą rodem z pekaesu. O telewizorkach w oparciach (z filmami do wyboru) i innych gadżetach zapamiętanych z podróży British Airwais, mogliśmy tylko pomarzyć.

Po wylądowaniu w San Francisco sprawnie przeszliśmy bramkę z urzędnikiem imigracyjnym, później już tylko przetarta dwa lata wcześniej trasa: BART (metro) do Richmond, stamtąd pociąg do Merced. Jako, że standardowo nie zdążamy na autobus Yarts, więc nocujemy na stacji. Tym razem jednak na stacji stoi przyczepka pocztowa, która adaptujemy na sypialnię. Wygoda jak w *** hotelu  😉

Rankiem Yartsem ruszamy do Yosemite i przed 10 jesteśmy na miejscu.
Po zameldowaniu się na Camp 4 i rozbiciu namiotu ruszamy na obchód aklimatyzacyjny.
Spotkany po drodze Jaca informuje nas, że dotychczasowy patent na darmowe prysznice juz nie istnieje, ale zdradza nam inny 😉

Przed wyjazdem obawiałem się czy październik to nie jest już zbyt późno i czy pogoda umożliwi nam wspinanie do końca pobytu. Okazało się, że jest to bardzo dobry okres. Poza pierwszym, wrześniowym tygodniem, kiedy to było zbyt gorąco, pogoda była praktycznie idealna. Jedynym mankamentem jest bardzo krótki dzień oraz zimne, momentami nawet mroźne ranki i wieczory. Po 15 września nie obowiązuje też 7-dniowy limit pobytu w Dolinie, nie trzeba więc kombinować, jak spędzić tam miesiąc.

Pobyt wiosną daje nam zdecydowanie dłuższy dzień, ale sporo dróg nie nadaje się do wspinania ze względu na zawilgocenie. Topniejące śniegi strumieniami spływają po wielu ścianach.

Po kilku dniach rozwspinu na jednowyciągówkach i obowiązkowym Nutcrackerze (piękna 5-wyciągowa 5.9-ka, którą każdy powinien zrobić), ruszyliśmy na dłuższe drogi. Na Nutcrackerze spotkaliśmy parę sympatycznych dziewczyn, które wzorem pierwszych pogromców drogi, prowadziły ją wyłącznie na kościach. Spotkanie było tym bardziej miłe, że jedną z dziewczyn była Gosia Lipnicka, od kilkunastu lat mieszkająca w RPA.

Podczas naszego pobytu złoiła między innymi Moratorium OS oraz w zespole z inną dziewczyną Regular Northwest Face na Half Dom.

Royal Arches + South Face: 16 wyciągów na Royal Arches, następie około 300 m. przewyższenia, aby podejść pod North Doma i kolejnych 8 wyciągów South Face tworzy kombinację o umiarkowanych trudnościach, ale wymagającą kondycyjnie (około 1000m. przewyższenia), szczególnie, jeśli (tak jak to było w naszym przypadku) jest to pierwsza długa droga.

 

Royal Arches (5.10b) to nietrudny standard z jednym tylko dziesiątkowym wyciągiem, który większość zespołów pokonuje A0 (wisząca na stałe lina do wahadła).
Kolej na South Face (5.8). Wycena poszczególnych wyciągów nieco nas zaskoczyła, w naszej ocenie było to raczej 5.10.
Droga jest bardzo ładna i ma dużą klasę, na całej długości nie ma żadnego stałego punktu, nawet na stanowiskach. Pięćdziesięciometrowe zacięcie 5.6 (z tabelki wynika, że to IV+/V) u nas byłoby mocną szóstką.

Na szczyt North Doma dotarliśmy około 18-tej, czyli tuż przed zapadnięciem zmroku. Planowaliśmy zejść szlakiem North Dome Gully i rozpoznać je przed zrobieniem Astromana. Jest to najszybsze zejście z Washington Column ale trudne i niebezpieczne, szczególnie niepolecane jest nocne zejście bez znajomości. Z powodu zapadających ciemności zdecydowaliśmy się schodzić North Dome Trailem. Ponad 8-milowy marsz zakończyliśmy na Camp 4 o 22. Jak na drogę rozgrzewkową to była niezła wyrypa 😉

Moratorium – Cztery wyciągi w regularnym ciosie, zacięcie od początku do końca. Klinowanie w rysie, rozpory i dilfery.
Micaj nie chciał robić dróg, które prowadziłem dwa lata wcześniej z Sokołem (brak możliwości OS-a 🙂
Chcieliśmy się sprawdzić czy już dojrzeliśmy do jedenastkowych trudności a, że decyzja zapadała po późnym śniadaniu, krótkie Moratorium (5.11b) było idealnym celem.
Kluczowy wyciąg prowadzi Michał, zastosował ciekawe połączenie odciągu, zapieraczki i rozpieraczki. Wyciąg, który 2 lata temu zmusił nas do 3 prób przeszedł szybko i sprawnie.
Trzeba więc napierać na coś większego…

Free Blast – to 10 pierwszych wyciągów Salathe Wall.
Poprzednim razem przymierzyliśmy się do tego z Sokołem ostatniego dnia pobytu. Wówczas pogiął nas piąty, rajbungowy wyciąg. Odpuściliśmy, żeby zdążyć na pociąg.
Ustalamy, że skoro ja znam 5 dolnych wyciągów to prowadzi je Micaj, żebyśmy mieli szansę na zespołowego flesza a ja pociągnę górę.
Jako, że nie mamy transportu wstajemy w nocy, aby być pod drogą bladym świtem. Obawiamy się tłumów na drodze.

Jesteśmy trzeci w kolejce. Startujący przed nami Austriacy wyholowali wcześniej wory na Mamucie Tarasy a dzisiaj wbijają się w Salathe Wall. Ponieważ posuwają się sprawnie, nie odpuszczamy i po godzinie ruszamy za nimi. Za nami w kolejce trzy inne zespoły, inni w międzyczasie rezygnują.
Za nami szykuje się dwójka młodych Austriaków z ichniejszego GOPRu, wyglądają na niezłych wymiataczy, więc trochę się stresujemy, że będziemy ich hamować.
Zdziwiłem się, gdy zaczęli się szpeić: camy po trzy z koloru! Wszystko się wyjaśniło, gdy wyjęli ławy 😉
Micaj sprawnie pociągnął 4 pierwsze wyciągi, kolej na piąty – czujny, techniczny rajbung. Puściło od strzału, brawo!
Moja kolej, ten slab ma być łatwiejszy, choć w przewodnikach jest opisywany od 10b do 11a. Nie daję rady. Nie mogę ustać w moich la sportivach, które kupiłem specjalnie do rys. Miały być wygodne, żeby klinowanie nie było bolesne dla stóp. Teraz jednak czuję się jak w przydużych kapciach i nogi zupełnie mi nie stoją. Kończę z eksperymentami i od następnego razu wspinam się już wyłącznie w Five Tenach.

Napiera Micaj. Nie wiemy czy się nie zapchał, bo poszedł na wprost przewieszonym rajbungiem, ale złoił. Było to z pewnością więcej niż 5.11a.
Po tym, co zrobił, mówię mu, że zasłużył na to żeby poprowadzić całą drogę. Z radością przyjmuje moją ofertę.
Niestety – zatrzymało go wejście do Half Dollara, zamieniliśmy się więc na prowadzeniu i prowadziłem już do końca

Free Blast to piękna i trudna droga. Naszym zdaniem sajt jest bardzo cenny ze względu na niezwykle czujne środkowe wyciągi.
Po raz pierwszy zauważamy, że nikt nie ma takiej napinki jak my. Spośród tych, którzy łoją klasycznie, nikt nie powtarza wyciągu po odpadnięciu, napierają dalej AF.
W tym dniu tylko my przeszliśmy FB w pełni klasycznie.

Rostrum: 10 kilosów dymania z plecakami i sprzętem biwakowym? Spoko, damy radę. Jeśli chcemy się wspiąć na Rostruma to nie mamy wyboru.
Jedziemy na pace Toyoty, udało się załatwić transport z chłopakami z naszego sajtu. Nie gustują w King Cobrze, więc ustalamy, że odwdzięczymy się winem.
Jedziemy wieczorem 41-ką i parkujemy za tunelem. Po upewnieniu się, że wiemy jak iść, żegnamy chłopaków i ruszamy na dół. 15 minut zejścia, następnie 4 zjazdy i jesteśmy pod północną Rostruma. Karimaty rozkładamy dokładnie pod North Face (5.11c). Wprost nad głowami wcina się w rozgwieżdżone niebo przewieszona końcówka naszej drogi.

Ustalamy, że wspinamy się blokami po 4 wyciągi, ja dół, Micaj górę.
Rano trochę zabalowaliśmy i w drogę ruszamy jako drudzy. Tuż za nami szpeją się Japończycy – Matsumoto z dziewczyną.
Pierwszy wyciąg jest rozgrzewkowy. Idealne odciągowe flejki i rozwierający się kominek na końcu. Drugi to już jedenastkowe trudności o charakterze bulderowym. Jestem trochę spięty, bo wyglądający na wymiatacza zawodnik się tam zwalił. Oczywiście kontynuował AF.
Okazuje się, że więcej było strachu niż to warte.

Kolej na Killer Hands, pięćdziesięciometrowy wyciąg z idealnymi klinami na dłonie. Na wyciągu jest sporo restów, poza tym wbrew nazwie skatowane mam raczej stopy niż dłonie.
Kolejny jedenastkowy wyciąg to startująca z wielkiej póły rysa na palce. Asekuracja OK, kliny wygodne, więc sprawnie kończę moją szychtę.
Kolej na Micaja. Cudne zacięcie z trudnościami kumulującymi się na końcu, trzeba iść szybko, bo słabo z restami.
Teraz offwidth za 5.10a ale najpierw czujny trawers za 10c. Nominalnie wyciąg nietrudny, choć realnie szeroka dziesiątkowa rysa może sprawić więcej kłopotu niż 11c na palce 😉 Jednak to nie dotyczy Micaja, nieprzypadkowo tak podzieliliśmy się pracą, to on jest specjalistą od szerokich rys i czochrania się w kominach.

Teraz 11b, które doprowadzi nas pod okap. Na wprost idzie wariant Alien 5.12b, my pójdziemy standardowo – trawers w prawo i szeroką rysą przez okap do góry.
Rysa na dłoń rozszerza się do szerokości pięści i przewiesza się wchodząc w zaciątko. Micaj jęczy. Nawet nie zauważył, kiedy wypadł mu czerwony cam, szczęście, że nikogo nie zabił – kask nie jest tu standardowym wyposażeniem wspinacza. Widzę, że zaraz się zwali. Byłoby słabo, spalony OS a poza tym na półce razem ze mną jest już sympatyczna para Japończyków.
– Złapałem no-handa! Zrób mi zdjęcie!
Już praktycznie odpadał, gdy zdołał tak wklinować nogę, że był stanie puścić obie ręce! Wprawdzie później przypłacimy to przymusową pauzą (kontuzja nogi pozwalała mu tylko na nieudolne kuśtykanie, o wspinie nie było mowy), ale teraz to bez znaczenia.
Po krótkim reście dokończył wyciąg. Ostatni to już tylko formalność.

Radość na szczycie i kontemplowanie widoków. Wizualizujemy sobie hi-line’a z Rostruma. Gdyby była taśma na pewno spróbowalibyśmy.
Standardowo, po krótkim zjeździe z turni, idzie się do góry, do szosy i wraca autem. My musimy zejść i zjechać pod ścianę, nieskutecznie poszukać zgubionego cama, spakować bety i w zupełnych ciemnościach przedzierać się przez gęsty las, aby dojść do szosy. Podczas zejścia baliśmy się bardziej niż w czasie wspinania. Nasłuchaliśmy się o groźnej roślinie, zetknięcie z którą kończy się długim pobytem w szpitalu i wielkimi wykwitami na skórze. Poison Oak został nam tak opisany, że rozpoznawaliśmy go praktycznie w każdym krzaku J
W końcu udało nam się wyjść z lasu. Jeszcze tylko przeprawa przez Merced. Liczyliśmy, że uda nam się przejść rzekę suchą stopą. Jesienią stan wody jest bardzo niski i są fragmenty gdzie to jest możliwe. Zdejmujemy buty i w tempie dwa kroki na minutę, uważając by nie poślizgnąć się otoczakach, docieramy do ulicy.
Jest zupełnie ciemno, mija nas sporo aut, ale stopujemy bez wiary, że ktoś się zatrzyma. Tempo mamy niezłe, więc w 2 godziny dotrzemy do kampu.
Na szczęście japońska ciekawość świata zwycięża i dwóch młodych, skośnookich turystów zaprasza nas do auta. Kolację jemy szybciej niż się spodziewaliśmy.

East Buttres: z Michała nogą trochę lepiej, ale nadal boi się, że przeciążenie może spowodować przymusową rehabilitację do końca wyjazdu.
Postanawiamy przetestować ją na East Buttres (5.10b). 13 nietrudnych wyciągów jest dobrych na rozwspin, poza tym Micaj koniecznie chciał zrobić coś na El Capie.
Droga jest ładna i wiedzie ciekawymi formacjami, nie przeszkadza nawet fakt, że wspinając się nią nie widzimy ściany El Capa.

Astroman: nie wolno też zapomnieć o Penelope!
Faktem jest, że bez problemu zrobiła solo „Astromana” – i to klasycznie – ale cóż w tym dziwnego? Ona wspina się codziennie, a na dokładkę jest giętka jak wierzbowa witka. „Każdy łojant, jeśli ma taką kondycję, bez problemu pociągnie tę drogę. Też mi, kurwa. osiągnięcie! (John Long – Opowieści z Krainy Largo)

To cel naszego wyjazdu, droga symbol. Chcemy być dobrze przygotowani, bo sporo naczytaliśmy się i nasłuchaliśmy o jej powadze.

Techniczny Bulder Problem, grzejący buły, wytrzymałościowy Enduro Corner, zatrzymujący większość europejskich zespołów Harding Slot, przepiękny, pięćdziesięciometrowy Changing Corner i na samym końcu ryzykowny ranout.
W Polsce odlicza się kolejne przejścia Astromana (5.11c), a pewien emigrant z Krakowa twierdzi, że ekscytujemy się drogami, które robią weekendowi wspinacze.
Ma sporo racji, takie drogi jak Free Blast, Rostrum czy Astroman mają po kilkanaście przejść tygodniowo, jednak jak zauważyliśmy, styl tych przejść daleki jest od ideału.
Dla większości ważne jest żeby przejść drogę, styl jest drugorzędny. Jeśli coś zatrzyma na drodze to się azeruje i napiera dalej.
W czasie naszego pobytu nie spotkaliśmy się z sytuacją, żeby ktoś po locie powtarzał wyciąg, tylko dla nas to było naturalne.

Astromana zrobiliśmy za drugim razem, za pierwszym przyhamował nas 10-cio metrowy lot Micaja na Enduro, bezskuteczne próby wpełznięcia do Harding Slota i ponad półtoragodzinne oczekiwanie aż uporają się z nim (przepuszczeni przez nas) łojanci z Arizony. Po godzinie 16. zaczynamy wycof zjazdami.

Po dniu restowym jesteśmy pod drogą jeszcze przed świtem. Łączę dwa pierwsze wyciągi, Bulder Problem (podobnie jak za pierwszym razem) pada bez kłopotu. To raptem kilka odciągowych przechwytów z małymi krawądkami.
Jeśli ktoś chce przejść 35-metrowe zacięcie Enduro dulferem, to musi mieć kosmiczna wytrzymałość. Dla mnie kluczem do sukcesu było klinowanie się w rysie i restujące rozpory.
Jeszcze tylko dwa wyciągi i jesteśmy pod słynną szparą w okapie. Tym razem Michał łoi w ciągu.
Łatwe podejście, podbierający dulfer i kluczowe wejście do lejkowatej szpary w dachu. Później już tylko kilka metrów pełzania w klaustrofobicznie wąskiej rysie i mamy stan.
Następne wyciągi mają po około 50 metrów, rysy we wszystkich rozmiarach. Changing Corner, to chyba najpiękniejsza na drodze, długość liny – mantla, rozpór, techniczny odciąg i na koniec wzorcowe kliny.
Ostatni wyciąg, z literką R (możliwość ryzykownego lotu) nie był taki straszny. Zastanawiam się tylko czy gdybym odpadł to ekspandujący flejk nie wyplułby założonych zań mikromechaników.
Na szczycie jesteśmy tuż przed 18, więc za pół godziny będzie ciemno. Uznajemy, że to zbyt późno żeby schodzić przez North Dome Gully.
Schodzimy do Royal Arches, aby zejść do linii zjazdów. W oczekiwaniu na pojawienie się księżyca rozpalamy ognisko, jest ciepło i przyjemnie. Łysy jednak się spóźnia, schodzimy więc przy świetle czołówek.
Zjazdy opisane perfekcyjnie, w wersji z pojedynczą liną mamy ich 15. Idzie sprawnie, poza małym incydentem, kiedy to musieliśmy zjechać na 50 metrów i nie mogliśmy odzyskać liny ciągnąc za repa.
W końcu Camp 4 i kolacyjka. Do śpiworów wchodzimy dokładnie po 24 godzinach od ich opuszczenia.

Pod wieczór w dniu restowym poczułem, że jestem chory. Biorę garść tabletek w nadziei szybkiej poprawy. Planujemy iść na North Doma na Crest Jewel Direct, która biegnie przepięknymi (podobno) rajbungami. Na całą drogę potrzebne są tylko ekspresy i jeden cam. Pobudka o 4:00. Przy śniadaniu jednak czuję, że muszę odpuścić żeby mieć szansę wspinu na Sentinela. Wracam do śpiwora a Micaj ma kolejny dzień restu. Wieczorem nie widzę wielkiej poprawy, więc proponuję Michałowi, aby poszukał sobie partnera na jutro.
Propozycję przyjmuje sympatyczny nauczyciel z Norwegii. Chłopaki wybierają się na Serenity Crack + Sons of Yesterday na Royal Arches a ja się kuruję, bo został nam tylko jeden dzień pobytu i ostatnia szansa na wspin.
Nazajutrz, nie do końca wyleczony, ale mocno zmotywowany, wyskakuję ze śpiwora i razem z Michałem odczyniamy nocne obrzędy przed wyjściem pod ścianę.

Chuinard-Herbert: Sentinel Rock to turnia z trudnym podejściem i niemniej poważnym zejściem. Mieliśmy nieco ułatwione zadanie, ponieważ dwa lata temu byłem na Sentinelu robiąc Steck-Salathe.
Okazało się, że mamy za dużo szpeju. Szczególnie w dolnej części asekuracja ogranicza się do wpinania ekspresów haki. Niektóre nie wyglądają najlepiej, więc warto coś dołożyć.
Chuinard-Herbert, swoim charakterem, zdecydowanie bliższa jest drogom tatrzańskim niż yosemickim. Trudności pierwszego jedenastkowego wyciągu ograniczają się do zapalenia w rozwarte zaciątko. Drugi, to już typowo yosemicka rysa w różnych szerokościach. Jeśli nawet nie najtrudniejszy, to zdecydowanie najpoważniejszy jest trzeci, ostatni oferujący jedenastkowe trudności. Startuje technicznym zacięciem, następnie nietrudny trawers pod okapem i pokonanie okapu za pomocą cienkiej rysy na palce. Okap trzeba przejść mając lufę pod stopami a za asekurację kości osadzone za wielkie, białe, dudniące suporeksy (Afro-Cuban Loose Flakes). Do tej pory nie wiemy, co znaczył ten opis w przewodniku.
Zejście z Sentinela rozpoczynamy za dnia, ale już w kuluarze zastają nas ciemności, które zwiększają powagę i tak trudnego zejścia. Byliśmy dzielni i mimo czających się w ciemnościach niebezpieczeństw szczęśliwie dotarliśmy do szlaku 😉

Jeszcze na Camp 4 zaczęliśmy podsumowywać nasz wyjazd i stwierdziliśmy, że jak na zawodników z trzeciej ligi to się powspinaliśmy. Najważniejsze, że wspinaliśmy się wyłącznie po przepięknych drogach. Doszliśmy do wniosku, iż do wielkich standardów Doliny należy się odpowiednio przygotować, ale są to drogi dla ludzi. Mit tych dróg nie powinien nas paraliżować ani odstraszać.
Już nawet mamy cele na kolejny wyjazd, klasyczne drogi na najsłynniejszych ścianach Yosemitów.
Wiemy, że są w naszym zasięgu.

Chronologiczny wykaz ciekawszych przejść:

Royal Arches – Royal Arches 5.10b OS (16 wyciągów)
North Dome – South Face 5.8 OS (8 wyc.)
Shultz Ritch? – Moratorium 5.11b RP (4 wyc.)
El Capitan – Free Blast 5.11b Fl (10 wyc.)
Rostrum – North Face 5.11c OS (8 wyc.)
El Capitan – East Buttress 5.10b OS (13 wyc.)
Washington Column – Astroman 5.11c RP (12 wyc.)
Royal Arches – Serenity Crack + Sons of Yesterday 5.10d OS (8 wyc.) Micaj z partnerem z Norwegii
Sentinel Rock – Chuinard – Herbert 5.11c OS (15 wyc.)

Za finansowe i rzeczowe wsparcie wyjazdu pragnę podziękować Polskiemu Związkowi Alpinizmu oraz wrocławskim sklepom turystycznym Pietros. Mój wyjazd nie doszedłby do skutku bez wsparcia Sudeckiej Szkoły Wspinaczki

Andrzej Sokołowski – Nowa droga w Himalajach

KW WARSZAWA:
„WSPANIAŁY SUKCES NA PHARILAPCHA!
Wspaniała wiadomość dociera do nas za pośrednictwem strony freerajdy.pl. Michał Król (nasz klubowy kolega), Andrzej Sokołowski i Przemek Wójcik pokonali nową drogę ” Dzień Niepodległości” WI5+ M7 na północnej ścianie Pharilapcha (6017 m) w Khumbu. Linia ma 1300 metrów, i jak to w wielkiej ścianie, odcinkami słabą asekurację.
Jest to piękny sukces młodego polskiego zespołu i jedno z najlepszych osiągnięć naszego alpinizmu w górach wysokich w ostatnich latach.
Dlaczego? Otóż pn ściana Pharilapcha, wysoka na 1000m, była praktycznie niezdobyta, bo wytyczono na niej tylko jedną drogę, jednak w prawej części. Francuska Bonfire of the vanities WI5 M5+ była dość głośna swego czasu, co wysoko świadczy o klasie ściany. A tymczasem droga chłopaków biegnie centralnym kuluarem prosto na szczyt. Jest to bardzo śmiała linia, trudności wysokie, nagromadzenie duże. Przejście ścianowe w stylu alpejskim – a praktycznie, jeśli chodzi o wyczyn, tylko taki styl liczy się dzisiaj w Himalajach – nawiązuje do najlepszych obecnie trendów, do stylu najlepszych – Prezelja, Housa, Fowlera. To, że nasz młody zespół był w stanie zrealizować taka linię na takiej ścianie wspaniale świadczy o ich umiejętnościach.

freerjdy.pl:
„Nowa droga w Himalajach Michał Król, Andrzej Sokołowski i Przemek Wójcik zrobili nową drogę na północnej ścianie Pharilapcha (6017 m) znajdującej się w Dolinie Khumbu. „Dzień Niepodległości” ma 1300 metrów, trudności WI5+, M7 i częściowo bardzo słabą asekurację.
Wspinaczka zajęła im trzy dni – pierwszego przeszli około 500 metrów, drugiego kłopoty ze zdrowiem i trudności bardzo ich spowolniły, a po trzecim spali dwa wyciągi pod szczytem. Zejście zajęło im półtora dnia.
Chłopcy startowali w nocy z namiotu pod ścianą i czeka ich jeszcze wyjście, aby go odzyskać. Na wspinanie wzięli śpiwory, płachty biwakowe i minimalną ilość jedzenia – liofilizaty i batony. Najtrudniejsze fragmenty dały się nieźle asekurować, natomiast w środkowej części ściany był szereg wyciągów o trudnościach 4 i 5 na których nie było możliwości asekuracji, a zaśnieżenie zmuszało do żmudnego wykopywania spod śniegu stopni i chwytów. Zejście prowadziło wschodnią granią (lewą na zdjęciu ściany) i później na południe do doliny – wymagało łącznie ośmiu zjazdów. „

Andrzej: Wszyscy mamy podobne zdanie o drodze. Ja wspomnę tylko dodatkowo o wielkim kamieniu, który spadł spod Przemka na przedostatnim wyciągu i o mały włos nie pokrzyżował nam planów wejścia na szczyt… 🙂

Michał: Myślę, że dla każdego z nas droga otworzyła nowe możliwości… Jest niewątpliwie najtrudniejszą drogą jaką robiłem 🙂 W zasadzie trudnosci trzymają do końca.

Przemek: Droga super, wymagająca pod każdym względem, nie robiłem w życiu nic aż tak wymagającego. Dały nam popalić nie najlepsza aklimatyzacja i porządne przeziębienie, które trzyma nas jeszcze.

 

Wieści z wyprawy (za freerajdy.pl):
Mail od chłopaków z 29.10
Od wczoraj jestesmy w Kathmandu – załatwiliśmy do końca pozwolenie itp. Dzis zrobiliśmy zakupy i dopięlismy resztę potrzebnych nam rzeczy. Jutro o 7.00 rano lecimy do Lukli i planujemy w ten sam dzień dostać się do Namche Bazar… Na razie wszystko wg. planu i nic specjalnego się nie dzieje. Atmosfera w zespole ok;) Pozdrawiamy z upalnego Kathmandu(29st.)

Informacja telefoniczna z 30.10
Są w Namche bazar. Pogoda średnia – bez tragedii, ale raczej zachmurzone. Wynajęli czwórke tragarzy i jutro wychodzą w stronę Gokyo. Pewnie zejdzie im dwa dni, bo zaczyna robić się wysoko i chcą dojście tam wykorzystać aklimatyzacyjnie.

Informacja telefoniczne z 01.11
Chłopaki są w Machermo (4410m). To mała wioska, która będzie pełniła funkcję bazy. Rozstali sie z tragarzami, którzy wrócili do Lukli. Jutro idą pod ścianę Parilapcha, obejrzeć ją z bliska i wybrać miejsce na bezę wysuniętą, a przy okazji zdeponować tam trochę sprzętu i rzeczy. Pojutrze planują aklimatyzacyjne wejście na szczyt Gokyo-Ri (5480m) i powrót do Machermo. Na razie pogoda jest wyśmienita, widać masę szczytów, między innymi Cho Oyu – chłopaki sa wyraźnie nakręceni bliskością celu.

SMS z 02.11
Cześć. Jesteśmy w bazie wysuniętej (4290m) – pod ścianą. Jesteśmy w szoku na plus. Wszystko OK. Jutro aklimatyzacja na Gokyo Ri 5480m. Pozdrawiamy

SMS z 03.11
Cześć. Wczorajsza noc dała nam się we znaki. Sokoła i Przemka przymuliło. Dziś odpoczywamy przy jeziorku 300 metrów niżej. Pozdrawiamy

Informacja telefoniczne z 05.11
Po dwóch dniach wyżej, ostatecznie bez wejścia na Gokyo Ri nasza ekipa zeszła do Machermo. Objawy reakcji na wysokość powoli ustepują, ale mają drobne problemy przeziębieniowo-infekcyjne. Odpoczywają dziś i jutro, a pojutrze chcieliby iść pod ścianę i po noclegu atakują. Mają depozyt sprzętu pod sciną, także podejście będzie w miare na lekko – z namiotem i rzeczami osobistymi. Linia wypatrzona przez nich w ścianie prowadzi centralnym kuluarem z wejściem wprost z dołu na półkę w dole ściany. Warunki w ścianie wyglądają na niezłe, pogoda jest dobra.

SMS z 11.11
Cześć. O 11.30 bylismy na szczycie, teraz schodzimy. Wspinać trzeba się do samej góry, droga okazała się trudniejsza niż sądzilismy. Więcej informacji jak zejdziemy. info dodatkowe 🙂 (polski czas różni się od lokalnego o 4.45, czyli byli na szczycie o 6.45)

Informacja telefoniczna 12.11
Chłopaki są w Machermo. Ich nowa droga – „Dzień Niepodległości” ma 1300 metrów trudności WI5+, M7, częściowo bardzo słaba asekuracja. Wspinaczka zajęła trzy dni – pierwszego przeszli około 500 metrów, drugiego kłopoty ze zdrowiem i trudności bardzo ich spowolniły, a po trzecim spali dwa wyciągi pod szczytem. Zejście zajęło połtora dnia. Są bardzo zmęczeni i trochę chorzy, ale szczęśliwi. Na jutro obiecują więcej informacji.

Informacja telefoniczna 12.11
Chłopcy startowali w nocy z namiotu pod ścianą i czeka ich jeszcze wyjście, aby go odzyskać. Na wspinanie wzięli śpiwory, płachty biwakowe i minimalną ilość jedzenia – liofilizaty i batony. Najtrudniejsze fragmenty dały się nieźle asekurować, natomiast w środkowej części ściany był szereg wyciągów o trudnościach 4 i 5 na których nie było mozliwości asekuracji, a zaśnieżenie zmuszało do żmudnego wykopywania spod śniegu stopni i chwytów. Zejście prowadziło wschodnią granią (lewą na zdjęciu ściany) i pózniej na południe do doliny – wymagało łacznie ośmiu zjazdów.

12.04.08 Duet Rutkowski-Sokołowski w Chamonix

Jak co roku planowaliśmy spędzić w Alpach co najmniej 10-14dni, ale niestety napięte terminy (egzaminy, praktyki, szkolenia etc) pozwoliły tylko na wyjazd na „szybko”. Prognozy nie były najlepsze, i niestety sprawdzały się: pierwsze 2 dni to opad ciągły deszczu w Chamonix, oraz obfity snowfall wyżej. W kolejnym (pierwszym słonecznym) dniu kolej linowa na Midi nie była czynna, a zagrożenie lawinowe (4ka) i ostrzeliwujące zbocza Grand Montets działka lawinowe odcinały drogę do Argentiere. Pozostaje rozruch na nartach.
Uciekający czas i brak perspektyw na solidną aklimatyzację skłoniły nas do wyboru mniej odległego (zarazem mniej honornego.) rejonu działania, jakim jest Plan de’ l’Aguille oraz zbocza Midi. Decydujemy się na (wcześniej już z resztą brany pod uwagę) kuluar Eugster, którego prostowanie zapowiada się naprawdę interesująco. Pozostają tylko 2 dni do powrotu, wjeżdżamy, więc tylko na Plan i postanawiamy przetorować sobie podejście za dnia, aby uniknąć szukania bezpiecznego od lawin podejścia w środku nocy. Ku naszemu zaskoczeniu po ponad 2 godzinach nadal jesteśmy dopiero w połowie drogi. Nocleg spędzamy w przytulnym schronie dla wspinaczy (łóżka z kocami!), startujemy i po 4 godzinach podejścia ok. 6 rano znajdujemy się pod stromym śnieżnym stożkiem, ponad którym zaczyna się właściwa droga. Rozmowa jest krótka:, jeśli tylko śnieg będzie niezwiązany, niepewny, i ryzyko zejścia lawiny będzie zbyt duże wycofujemy się natychmiast oddając pole bez walki. Okazuje się – o dziwo! i na szczęście – że śnieg w dolnej partii już trzyma, więc punktualnie 6.30 wbijamy się w drogę. I już na pierwszych metrach okazuję się, że lodu nie ma prawie zupełnie. Sokół sprawnie pokonuje startowy rajbungowy prożek, który w normalnych warunkach zapewne w ogóle nie stanowi problemu. Dalej niestety nie jest lepiej: tony coraz mniej związanego śniegu, brak lodu, odcinki quasi-łatwego mikstu, który jednak wcale jakoś nie daje komfortowej asekuracji, pożerając jedynie czas i naszą energię. O prostowaniu kuluaru i wspinie w pionowym zalodzonym zacięciu musimy zapomnieć – wariant ten w tym roku chyba w ogóle nie istnieje, pozostaje nam szukanie klasycznego wyjścia ze ściany. Pod koniec drogi śniegi zamieniają się w prawdziwy beton i czarny lód (jest też odcinek słynnego „żółtego seraka” spadającego w okolic toalet. 😉 ale przyjemność wspinania psuje już narastające zmęczenie i brak solidnej aklimatyzacji. Wspin kończymy dosłownie kwadrans po ostatniej zjeżdżającej kolejce i w efekcie nocleg zmuszeni jesteśmy spędzić na szczycie Midi.
Pomimo niskiej przewodnikowej wyceny (II 2) mieliśmy przyjemność sporo się nawspinać, droga ma 1000m, a najtrudniejszy drytoolowy odcinek opisalibyśmy jako: short, but hard scottish VI section.
Na koniec wypada wspomnieć, iż wyjazd został dofinansowany przez Komisję Wspinaczki Wysokogórskiej PZA, której w tym miejscu ogromnie dziękujemy.

Marcin „Rutek” Rutkowski