Chatka pod Śmielcem

CHATKA „POD ŚMIELCEM” – wspominki Bogdana Jankowskiego

Chatka pod Śmielcem, czasem nazywana bardziej oficjalnie Schronem pod Śmielcem – domek myśliwski rodziny Schaffgotschów, dawnych właścicieli tej ziemi. Zbudowana w początkach ubiegłego wieku, stoi w Karkonoszach na wysokości 1140 m.
Kiedyś, jeszcze za mojej pamięci, ukryta w gęstym, wysokim lesie, teraz widoczna z daleka, ale i tak dość oddalona od cywilizacji, zwłaszcza w czasie śnieżnych, karkonoskich zim.
Ileż to wspomnień wiąże się z tym miejscem!

Do chatki zaczęliśmy przyjeżdżać z Wrocławia jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, na zaproszenie kolegów z ówczesnego Sudeckiego Koła Klubu Wysokogórskiego, które za zgodą Karkonoskiego Parku Narodowego opiekowało się domkiem: Zygmunta Piotrowskiego, Waldka Michalskiego, Jurka Pietkiewicza, Jurka Woźnicy.
Wtedy do chatki trafić było bardzo trudno. Pamiętam moje pierwsze do niej dojście. Szliśmy wieczorem, po ciemku, zielonym szlakiem od strony Czarnego Kotła Jagniątkowskiego i zupełnie nie wiedzieliśmy, w którym miejscu trzeba z niego zejść w dół, do lasu. Na szczęście zadziałały „potykacze”, czyli sznurki rozciągnięte na wysokości kostek w poprzek ścieżki, zapowiedziane i założone przez kolegów z Jeleniej Góry, którzy już czekali na nas w domku.

Śnieżne kotły

Korzystając z bazy w chatce próbowaliśmy wspinać się w Śnieżnych Kotłach latem, ale zniechęciła nas kruszyzna, której nie potrafiliśmy uniknąć, słabo znając teren. Za to zimą Kotły okazały się być wspaniałym terenem szkoleniowym i treningowym. W połączeniu z surowszym niż w Tatrach karkonoskim klimatem dawały możliwość poważnego wspinania mikstowymi ścianami, głębokimi żlebami zamkniętymi nieraz sześciometrowym nawisem, pokrytą szadzią skałą… Tak więc jeździliśmy wspinać się w Kotłach głównie zimą. Było wiele lat, w których nasze pobyty w chatce nie kolidowały z pobytami kolegów z Klubu Sudeckiego. Oni rozpoczynali sezon obozem pierwszomajowym w Śnieżnych Kotłach i wspinali się tam do Zaduszek, wrocławianie przyjeżdżali do chatki w pierwszy weekend po Zaduszkach, a pierwszego maja jechali już w Sokoliki.

Dzięki wytrenowaniu w Śnieżnych Kotłach wrocławscy wspinacze, nawet zupełnie młodzi, dawali sobie świetnie radę zimą w Tatrach. Pamiętam pewne zdarzenie. Do schroniska w Morskim Oku wracają z zimowego wspinania dwaj rośli taternicy. Jeden już na werandzie woła:
– Co za idiota torował szlak na Przełączkę pod Zadnim Mnichem?! Stawiał tak wielkie kroki, że nie dało się iść po śladach!
– To ja zakładałam szlak – odzywa się z poczuciem winy Mała Ewa (Panejko, później Pankiewicz, wtedy jeszcze licealistka z Wrocławia).

Już same dojazdy i zimowe dojścia do chatki były rytuałem, osobną przyjemnością, a czasem przygodą. Spotykaliśmy się w popołudniowym pociągu jadącym z Dworca Świebodzkiego do Jeleniej Góry, który wlókł się niemiłosiernie, zresztą podobnie jak dzisiaj. Żeby nabrać sił na podejście, zjadaliśmy przywiezioną kolację na jeleniogórskim dworcu i o 20.00 wsiadaliśmy do autobusu, który dowoził nas do przystanku Jagniątków Warszawianka. Wysiadamy i nagle stwierdzamy, że jesteśmy w innym świecie. Za nami została wrocławska plucha, czarne ulice, pod ciężkimi butami skrzypi zmarznięty śnieg, księżycowa, niebieskawa poświata kontrastuje z żółtymi światełkami okien w wiejskich chałupach. W mroźnym, czystym powietrzu intensywnie pachnie siano złożone w stogi na skraju wsi. Mijamy ostatnie domostwa, leśniczówkę i wchodzimy do lasu. Idąc ciągle pod górę przecinamy trzy biegnące poziomo, zasypane śniegiem, nieprzejezdne zimą drogi: „Pierwszą Sudecką”, „Drugą Sudecką” i „Trzecią Sudecką”. Z doświadczenia wiemy, jak długo trzeba iść do każdej z nich. Mimo że to las, śnieg staje się coraz głębszy, trzeba zmieniać się na prowadzeniu. Na „Trzeciej Sudeckiej” krótki odpoczynek pod sągami papierówki. Tu, na dole, w lesie, panuje absolutny spokój, tylko w koronach drzew szumi wiatr. Jak przyjemnie słuchać wiatru, który nie wali po głowie płótnem namiotu w bazie himalajskiej wyprawy, nie zwala z nóg, nie zagłusza ludzkiego głosu, nie utrudnia oddychania…
Idziemy dalej.

WiatrołomPo pewnym czasie drzewa stają się coraz niższe, rzadsze, teren kładzie się – wychodzimy na wiatrołom. Jeżeli pogoda jest dobra i księżyc rozświetla noc – kierując się intuicją, resztkami wywianych śladów sprzed tygodnia – trafiamy do chatki. Jeszcze tylko trzeba znaleźć szuflę w drewutni, odkopać ze śniegu drzwi, otworzyć skomplikowane zamki – i wchodzimy do środka. Na stole stoi wetknięta w lichtarz świeca, leżą zapałki, przy piecu duży zapas narąbanego drzewa. Ktoś rozpala ogień pod kuchenną płytą, ktoś próbuje odkopać zawianą śniegiem studnię, jeszcze ktoś inny otwiera okiennice, żeby było widać, kiedy wstanie dzień. Po jakimś czasie robi się ciepło, zaczyna szumieć na płycie czajnik. Pijemy herbatę i o północy idziemy spać.

Przy złej pogodzie dojście do chatki było dużo trudniejsze.
Kiedyś jechaliśmy do Jeleniej wiedząc, że wcześniejszym pociągiem pojechała inna grupa ludzi z zamiarem dotarcia do domku. Cieszyliśmy się, że napalą w piecu, będą czekać na nas z gorącą herbatą i kolacją. Wychodzimy na wiatrołom, a tam śnieżna zamieć. W świetle latarki widać tylko miecione w poziomie płatki śniegu, wiatr wieje co rusz z innej strony. Zapadamy się w puchu do kolan z trudem utrzymując kierunek marszu. W pewnej chwili słyszymy jakieś głosy, otucha wstępuje w serce: pewnie koledzy wyszli z chatki na nasze spotkanie. Słuchamy uważniej: to jakiś śpiew, chóralny, coraz głośniejszy. W końcu ze zdziwieniem rozpoznajemy melodię i słowa – śpiewają „Pod Twoją obronę”. Idąc za głosem dochodzimy do jego źródła. Okazuje się, że to „wcześniejsza” grupa, która błądzi po wiatrołomie od kilku godzin. Do domku dochodzimy już razem.

Było nawet kilka przejść z biwakiem. Dwa zaliczył nasz klubowy kolega, Igor Kozicki. Kiedyś szedł samotnie do chatki na Sylwestra. Zdołał dojść tylko do pierwszych „Paciorków” i tam, pod skałą, musiał zabiwakować. Na szczęście miał ze sobą butelkę pitnego miodu, która pomogła mu dobrze znieść nieprzewidziany biwak.

Igor często jeździł z nami w góry, ale jakoś nigdy nie widzieliśmy go z dziewczyną. Aż kiedyś rozeszła się wieść: Igor przyjedzie do chatki z Kaczuchą. Czekamy na nich w chatce, robi się wieczór, noc – ich nie ma. Idziemy spać. O bladym świcie otwierają się drzwi i staje w nich zaśnieżony Igor. Sam. Opowiada, że podchodził po ciemku z Kaczuchą, ale na wiatrołomie była taka zawierucha, że doszli tylko do sągów papierówki. Tu Igor zarządził biwak. Zsunął kloce z górnej warstwy tworząc z nich ukośny dach pod którym spędzili noc. Przy pierwszym brzasku dnia Kaczucha wyrwała na dół zostawiając Igora samego.
Innym razem siedzieliśmy późnym wieczorem w nagrzanej już chatce, przy herbacie i kolacji. Wyszedłem na ganek po narąbane drzewo i słyszę, że ktoś w lesie woła:
– Ho-ho-ho, ho-ho-ho!

Wracam z drzewem i mówię:
– Ktoś się w lesie dziwi.

Wychodzę jeszcze raz, słucham – jest cisza. Pomyślałem, że może coś mi się wydawało.
Rano leżymy jeszcze w śpiworach, kiedy do chatki wchodzi jakaś biała postać tak oblepiona śniegiem, że nie wiadomo gdzie ma przód, a gdzie tył. Trzepie się, trzepie i wreszcie widzimy, że to nasz kolega, Marian Panc.
– Jakim pociągiem tak wcześnie przyjechałeś? – pytam ze zdziwieniem.
– Przyjechałem wczoraj, ale nie trafiłem do chatki i biwakowałem pięćdziesiąt metrów stąd.
– Trzeba było wołać
– mówię.
– Wołałem!
– A jak wołałeś?
– Ho-ho-ho, ho-ho-ho!

Rement chatki

Chatka pod Śmielcem przetrwała do dzisiaj i ma się dobrze tylko dlatego, że cały czas opiekują się nią, remontują i utrzymują przy życiu taternicy. Formalnie chatka jest przekazana przez KPN w użytkowanie i pod opiekę Sudeckiemu Klubowi Wysokogórskiemu, ale wrocławskie środowisko wspinaczkowe, które też korzysta z niej jako bazy wypadowej w Śnieżne Kotły, ma w jej remontach również wymierny udział.

Najwięcej prac remontowych w chatce wrocławianie wykonali w okresie od jesieni 1970 do wiosny 1973. W tym czasie wymieniliśmy podłogi w pokoju i kuchni, łącznie ze słupkami fundamentowymi i legarami, zbudowaliśmy nowy, kaflowy piec kuchenny z kociołkiem na wodę i piekarnikiem, zrobiliśmy w pokoju kominek, trójkondygnacyjne prycze na dwanaście osób, ławy ze skrzyniami w pokoju i kuchni, kuchenne półki… Usunęliśmy też spróchniałe fragmenty belek tworzących ścianę w kącie pokoju zastępując je zdrowym drewnem. Materiały do remontu zdobywał, często sobie tylko znanym sposobem, ówczesny prezes SKW Heniek Piecuch, i przywoził je autem na „Trzecią Sudecką”. Były to różnej grubości deski, belki, arkusze blachy, cegły, łupek, cement, wapno, lepik, papa… Wrocław dostarczał siłę roboczą do wnoszenia tego wszystkiego do góry i do robót w samej chatce. Odpowiednią liczbę osób do wyjazdu angażowałem na czwartkowych zebraniach klubowych, po otrzymaniu od Heńka telefonicznej informacji, ile materiału jest do wniesienia. Czasem było tego kilka ton i wtedy grupy wyjeżdżające liczyły po kilkanaście osób. W transporcie jesienią 1970 roku wzięli udział nawet koledzy z odległych klubów, Tadek Piotrowski ze Szczecina i Tedy Gibiński z Gliwic. Piasek i kamień pozyskiwaliśmy w sąsiedztwie domku. Myślę, że warto wspomnieć tu osoby, które w tamtym czasie na każde wezwanie za własne pieniądze jechały do chatki i bezinteresownie, często w bardzo ciężkich warunkach, pracowały przy jej remoncie.
Trudno już teraz wymienić z pamięci wszystkie nazwiska, więc może tylko te zapamiętane: Marek Bidziński – „Bemol”, Wanda Błaszkiewicz (Rutkiewicz), Ryszard Bieganowski – „Zielony”, Marek Ferencowicz, Jasiu Franczuk, Jurek Franczuk, Michał Gabryel, Jola Glapka, Adam Gos, Lucjan Górski, Bogdan Jankowski, Jasiu Juszkiewicz, Ewa Kawka – „Duża Ewa” (Juszkiewicz), Tadek Kępiński, Marek Kęsicki, Igor Kozicki, Janusz Kuliś, Jola Lasota, Majka Mizielińska – „Miziuła”, Janka Nieruchalska, Bohdan Nowaczyk, Józek i Edek Osadowie, Ewa Panejko – „Mała Ewa” (Pankiewicz), Danka Panek (Osada), Kazik Piotrowski, Wacek Serwa, Zbyszek Schmidt, Zdzisław Siarkiewicz – „Dzidziol”, Marianna Stolarek, Irka Surmacz, Włodek Szczęsny – „Bazowy”, Jacek Walicki – „Jabol”, Andrzej Wilusz, Edek Wyka…

Transport materiałów

Materiały do budowy płyty kuchennej ufundował Tadek Kępiński ze Świdnicy i to pod jego fachowym okiem postawiliśmy w początku grudnia 1972 nowy piec, pracując przez dwa weekendy dzień, prawie całą noc i następny dzień. Jedynym źródłem ciepła było w tym czasie ognisko.

Pamiętam, jak przez pomyłkę ustanowiliśmy z Kaziem Piotrowskim swój rekord w przenoszeniu ciężarów. Otóż na „Trzeciej Sudeckiej” stała przywieziona przez Heńka Piecucha beczka lepiku. Ja przez kilka weekendów wyjeżdżać do prac nie mogłem, a wysyłane ekipy po powrocie meldowały, że wniosły do góry wszystko z wyjątkiem… lepiku: a to było za mokro, a to za ślisko, a to znów za zimno… Wreszcie mogłem wziąć udział w wyjeździe i z Kaziem postanowiliśmy lepik w końcu wnieść. Jakoś byliśmy przekonani, że beczka waży 50 kilogramów. Przywiązaliśmy ją do nosiłek i zmieniając się co pewien czas – przetransportowali do chatki. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po oczyszczeniu beczki ze śniegu ukazał się napis: „netto 90 kg”.

Wszystkie wykonane prace były szczegółowo dokumentowane wpisami do grubej księgi pamiątkowej znajdującej się w chatce.

Latem 1972 koledzy z SKW wymienili pokrycie dachu, skończyli budowę komina, w następnym roku, z pomocą wojska, pod wodzą Jurka Woźnicy, przystosowali pięknie do celów mieszkalnych strych, zbudowali nowy ganek, drewutnię, studnię, WC. W późniejszych latach, aż do dzisiaj, dalsze remonty i modernizacje chatki prowadzili sami jeleniogórzanie. Może byłoby dobrze, żeby środowisko wrocławskie zaczęło im znów pomagać?

Z pobytami w rejonie Śnieżnych Kotłów wiąże się szereg sytuacji anegdotycznych. Krąży opowiadanie, jak to adepci zimowego taternictwa w ramach treningu przekopywali ogromny nawis śnieżny drążąc pod nim ukośny, długi tunel, który miał wyprowadzić ich na połogą grań. Traf chciał, że granią tą biegła właśnie na nartach grupa ludzi. Kiedy zauważyli, że w nieskalanym ludzką stopą śniegu powstaje otwór – stanęli jak wryci. Otwór powiększał się, ukazało się w nim stylisko czekana, a następnie ludzka głowa, która zapytała, wzbudzając niepomierne zdziwienie biegaczy:
– A do wiosny to jeszcze daleko?

Albo inny, autentyczny obrazek. Koło zasypanej śniegiem chatki rąbię drzewo. We wnętrzu siedzą koledzy, piją herbatę, a między nimi Heniek Piecuch, który przed chwilą zjechał do nas z grani na nartach, zostawiając w śniegu wyraźny ślad. Trzeba wiedzieć, że Heniek, znakomity fotograf, rzeźbiarz, a później pisarz, autor około sześćdziesięciu szalenie interesujących książek opartych na faktach z najnowszej historii Polski, był wtedy nie tylko prezesem SKW, ale też ważnym oficerem w miejscowym WOP-ie.
Rąbię drzewo i nagle słyszę komendę: – Ręce do góry! Rozglądam się i widzę utytłanego w śniegu wopistę, który mierzy do mnie z pepeszy. Dalej, za drzewem stoi drugi, też z pepeszą i go osłania. Podnoszę ręce z siekierą. Pada następna komenda:
– Rzuć broń!
Upuszczam siekierę w śnieg. Słyszę:
– Ktoś do was zjechał na nartach?
– Zjechał – przyznaję.
– Gdzie on jest?
– W domu.
– Zawołajcie go.

Wołam:
– Heniek, panowie do ciebie!
Heniek wychodzi na ganek, wopiści opuszczają pospiesznie broń i salutują.
– Mówiłem wam przecież, że będę zjeżdżał na nartach, po coście mnie gonili – strofuje ich nasz gość.
Poimy wopistów herbatą i pozwalamy odejść.

Jeśli już mowa o Heńku, opowiem inną historię. Kiedyś Heniek zaprosił mnie z prelekcją do WOP-u w Szklarskiej Porębie. Jedziemy terenowym autem z dworca w Jeleniej do Szklarskiej, dookoła śnieg, ciemno. Rozmawiamy.
Pytam:
– A tych twoich żołnierzy zainteresuje prelekcja o górach?
– Oczywiście! – odpowiada z przekonaniem.

Nie dowierzam:
– A jakbyś tak zapowiedział, że udział w prelekcji jest dobrowolny, przyjdą?
– Dobrze, tak zapowiem. Zobaczysz, że wszyscy przyjdą
– Heniek zgadza się.

Dojeżdżamy na miejsce, wchodzimy do koszar.
Heniek woła:
– Oficer dyżurny do mnie!
Oficer przybiega, melduje się trzaskając obcasami.
– Zapowiedzcie, że o dwudziestej będzie prelekcja o górach. Powiedzcie, że jest dobrowolna, kto nie chce, może nie przyjść – poleca Heniek. I kiedy oficer dyżurny już chce się odmeldować, dodaje ciszej:
– I dodajcie, że robota przy szorowaniu kibla, dla tych co mają czas, zawsze się znajdzie.
Na prelekcji byli wszyscy.

Zdarzały się w Chatce pod Śmielcem sytuacje tragikomiczne. Przychodzi kiedyś ze wspinania w Kotłach Duża Ewa, przemarznięta, kosmate spodnie z wełny ma ośnieżone, pokryte soplami lodu. Żeby szybko się rozgrzać, siada w nich na rozpalonej płycie kuchennej. Bucha para – nie tylko na zewnątrz spodni. To był ostatni „siad” Ewy w czasie tego pobytu w domku.

Czasem w chatce bywało gwarno, wesoło, spotykało się jednocześnie wiele osób z różnych środowisk. Innym razem tylko dwie bliskie sobie osoby mogły delektować się spokojem gór, a czasem ktoś zostawał sam i z pasją rąbał drzewo, bo ktoś drugi odszedł – za wcześnie.

Dawno, dawno temu umówiłem się na wspólny pobyt w chatce z kimś z daleka, z innej strony kraju. Spakowałem plecak, do tuby po plakacie schowałem piękny, czerwony goździk i pojechałem. Zima była sroga, zawiało tory, pociągi spóźniały się, w Jeleniej umówionej osoby nie spotkałem. Do chatki szedłem od Schroniska pod Łabskim Szczytem. Śniegi były takie, że godzinny normalnie odcinek drogi pokonywałem prawie cały dzień przekopując się przez masy puchu. Kiedy dotarłem do chatki, był wieczór. Odkopałem drzwi, napaliłem w kuchni, oswobodzony z tuby goździk wstawiłem do wody i czekałem. Gotowałem herbatę i czekałem tak jeszcze dzień, noc i dzień, ale nikt nie przyszedł. Żaden nowy ślad nie pojawił się na śniegu, żadne światełko nie zakłóciło zimowej nocy. Trzeba było wracać.
Przez następne weekendy znów przyjeżdżałem do chatki, już w liczniejszym towarzystwie. Goździk trzymał się znakomicie wmarznięty łodyżką w lód, który rozmarzał tylko w czasie naszego pobytu, żeby znów na pięć dni zamarznąć do dna. Mimo zimy rozkwitał, robił się coraz cięższy i coraz bardziej pochylał się nad stołem. Aż wreszcie, po paru tygodniach, pochylił się tak nisko, że dosięgły go chodzące po stole myszy i zjadły.
Stąd wniosek, że jak umawiamy się z kimś w górach, to przychodźmy, bo coś bardzo ładnego mogą zjeść myszy.

Mógłbym tak jeszcze długo opowiadać o chatce. Myślę, że każdy z jej bywalców ma wiele podobnych wspomnień, wiele historii do opowiedzenia.

Czas płynie nieubłaganie, starzejemy się, odchodzimy.
A chatka wciąż stoi.

Niech stoi jak najdłużej, żeby ci co przychodzą tam po nas mogli pisać dalej historię ukrytą w grubych tomach pamiątkowej, chatkowej księgi.

Bogdan Jankowski
Wrzesień 2008

KRONIKA CHATKI „POD ŚMIELCEM” tom III

Powojenna historia Chatki pod Śmielcem nierozerwalnie splata się ze środowiskiem osób zrzeszonych w Sudeckim KW i innych zaprzyjaźnionych klubach wysokogórskich. Historia przepełniona wspinaniem w Śnieżnych Kotłach, narciarstwem, szkoleniami, remontami.

Niestety nie sposób dziś odtworzyć i spisać wszystkich tych epizodów z kilkudziesięciu lat. Oprócz  informacji przekazywanych w formie ustnej, które zawsze są modyfikowane w zależności od opowiadającego, najcenniejszym źródłem wiadomości z tych wszystkich lat pozostaje Kronika Chatki pod Śmielcem. Kronika, niestety, tylko jedna, a chętnych do przewertowania zawsze wielu .

Dzięki technice możemy zaprezentować III tom kroniki w formie cyfrowych plików, które każdy będzie mógł w spokoju przejrzeć.

Szczególne podziękowania należą się Bogdanowi „Bogdankowi” Jankowskiemu za ogrom pracy i własnego czasu, jaki włożył w przekopiowanie w formie cyfrowej całego III Tomu Kroniki, Władkowi Janowskiemu za opiekę nad kroniką i zachowanie jej w nienaruszonym stanie przez tyle lat (pomimo przeprowadzki do USA)  jak i Markowi Pisarskiemu za powrót III Tomu Kroniki z za Atlantyku .