Zimowy Grossglockner 2014
Sylwester "Smok"

 
 
 

 

Zimowy Grossglockner

Grossglockner i rynna PallaviciniegoJest wiele wyższych i bardziej honornych szczytów, niż niespełna 4 tysięczna austriacka górka. Co nie zmieniło faktu, że na ostatni tydzień tej dziwnej zimy zaplanowaliśmy odwiedzenie Dzwonnika i skuteczne zimowe wejście granią od schroniska Studlhutte na wierzchołek Grossglocknera - najwyższego szczytu Austrii.
Z kraju wyruszyliśmy 13 marca późnym wieczorem, w skład ekipy weszła Hania Sorówka z Naszego SKW ze mną w parze, oraz Bartek i Przemek - niezrzeszone fajne chłopy z Wrocka.


Na parking pod Lucknerhaus dojechaliśmy w piątek rano witani niesamowicie niezimowym austriackim słońcem. Szczęściem temperatura oscylowała w granicach zera, więc zabierając wszystkie niezbędne graty ruszyliśmy w kierunku Lucknerhutte. Maszerowaliśmy korzystając z twardości jeszcze jako tako zmarzniętego po nocny śniegu, ale w miarę upływu czasu białe (śnieg) coraz bardziej miękło. Wskutek tego po minięciu schronu grupa zmuszona była założyć rakiety dające możliwość względnie skutecznego podejścia do schroniska Studlhutte, gdzie planowaliśmy nocleg w winter room'ie.
Po przejściu alpejską doliną w jej wyższą część, w której był schron, okazało się, że schronisko już "normalnie" funkcjonuje. Tamtejszy "kopfes" zażyczył sobie, cholera, po 22 euro od głowy za zakwaterowanie, co przelało czarę goryczy. Tym bardziej, że wcześniej szubrawiec kasował nas po 4 euro od piwa...
Fakt tak drastycznego zdzierstwa (z biednych polskich wspinaczy) prawie doprowadził do nowego zbrojnego konfliktu na starym kontynencie. Ostatecznie na szczęście udało się sprawę załatwić pokojowo i utargować kimanie w zimowym winter roomi'e za kwotę po 10 euro od człowieka.


Nazajutrz, tj. w sobotę, po wieczorno-nocnej aklimatyzacji z samego rańca ruszyliśmy na dwa zespoły w kierunku Dzwonnika. Po wejściu na górującą (z zachodu) nad Studlhutte górkę nabierając wysokości przeszliśmy na lodowiec. Skąd już parami, powiązani linami,  podeszliśmy pod grossglocknerową grań Studlhutte. Na grani podzieliliśmy na oba zespoły dwa urządzenia walkie talkie żeby mieć ze sobą kontakt (mimo planów oddzielnego - równoległego wspinania mieliśmy się wzajemnie wspierać, jakby co ...), po czym wbiliśmy się w granitową skałę góry.
Pogoda tego dnia nie była już tak przyjazna jak poprzedniego podczas dojścia do Studlhutte: było o wiele chłodniej, słońce nie pozwalało na fotosyntezę operując nad chmurami, za to wiatr podnosił nie związany z podłożem śnieg i trochę kurzył po oczach (w końcu jeszcze zima). Jednak mając na uwadze względnie przyjazną prognozę o przejaśnieniach, przejściowych zachmurzeniach i mającej się popsuć dopiero wieczorem pogodzie nie odpuściliśmy i jako pierwsi wbiliśmy się z Hanią w grań. Bartek z Przemkiem zrobili sobie rest'a i odczekali chwilę, bo mieli dać nam trochę czasu na odejście i dopiero po niedługim czasie ruszyli naszym śladem.
W trakcie eksploracji stwierdzono, że dół góry był jedynie miejscami przyprószony śniegiem, trudności oscylowały w granicach III+/IV- co umożliwiało szybkie "lotne" robienie wysokości. Hania, "moja" alpejska partnerka, dzielnie się spisywała, sprawnie szła moim śladem, zbierała miejscami pozostawione przeze mnie przeloty, wypinała zapinane na znajdowanych przeze mnie co jakiś czas na ringach expresy. I tak sobie napieraliśmy ku górze, by jak najszybciej wyjść z zasięgu podnoszonego i sypanego z dołu śniegu. Radiowy kontakt z bratnim zespołem informuje nas, że chłopaki też skutecznie napierają, choć mieli już trochę opóźnienia wobec Nas, lecz pomimo to dzielnie szli za nami.
Nasza wspinaczka przebiegała sprawnie i po urobieniu solidnej wysokości zrobiliśmy krótki reścik, odpoczęliśmy, porozglądaliśmy się po panoramie alpejskich szczytów widocznych z grani od południa, no i właśnie w tym właśnie czasie sytuacja trochę się zmieniła; znienacka i zgoła w sposób nieoczekiwany, gdzieś w granicach połowy wysokości góry do naszego zespołu dołączył Bartek. Jak się okazało jego partner z uwagi na (m.in.) awarię raków musiał odpuścić i zjechał do postawy ściany, by czekać na nas w schronie. Bartek dogoniwszy nas przyłączył się, by już wspólnie kontynuować wspinanie. Z dotychczasowej szybkiej lotnej dwójki zrobiła się już nie tak szybka trójka. ale po analizie całej sytuacji, biorąc pod uwagę naszą ówczesną wysokość, pozycję, porę dnia, odległość do piku, warunki pogodowe, oraz dotychczasową sprawność zespołu, postanowiono napierać dalej z założeniem zrobienia szczytu i dojścia jeszcze za dnia do leżącego kawałek dalej na grani schronu.
W tym czasie z uwagi na narastającą wiejbę, wszechobecną już na tej wysokości szadź, leżący depozytami śnieg i utrudniające widoczność masy przewalających się chmur nie było już mowy o pójściu "na lotnej". Skończyło się tak, że parliśmy w trójkę od stanu do stanu, przy moim prowadzeniu, asekuracji Hani i wydatnej pomocy Bartka, który sprzątał to, co zostawiałem w ścianie. Było bardzo rześko i wietrznie, zespół dawał radę, szliśmy niewątpliwie wolniej, niż pierwotnie zakładano, lecz mimo to i tak dość szybko, tym bardziej, że asekuracja przebiegała sprawnie, operacje sprzętowe następowały automatycznie i bez mitrężenia czasu, współpraca w zespole układała się bez zastrzeżeń. Ostatecznie skutkowało to osiągnięciem około 17.00 zakładanego celu - wejście na szczyt góry i przytulenie się do złotego krzyża na piku Grosglocknera.
Na piku niedługa chwila oddechu, kilka zdjęć i dalsza droga tym razem w kierunku winter room'u pod Erzherzog Johann Hutte. W rejonie drugiego wierzchołka po przejściu przełączki i w trakcie schodzenia z Klein Grossglocknera, po chwilowym spokoju wietrzysko znów pokazało pazurki, w porywach destabilizując poruszanie się w pozycji wyprostowanej. Co generalnie nie zmieniło faktu, że skutecznie kontynuowaliśmy drogę do schronu, gdzie planowano zanocować.
Po dojściu do schronu przez okno (a jakże by inaczej) weszliśmy do zimowej części schroniska, gdzie zastaliśmy cztery prycze, siedem koców, oraz sprawne WC, co było okolicznością jak najbardziej przez nas oczekiwaną. Na miejscu w winter room'ie po krótkim odpoczynku, obgadaniu sytuacji, pokrzepieniu się, oraz zracjonalizowaniu posiadanego żarła i picia uderzyliśmy w kimono, by odpocząć, zregenerować siły i już w niedzielę rano obudzić się w nowym, jeszcze bardziej wietrznym dniu. Rano po śniadaniu (mój termos wytrzymał 24h w temp. poniżej zera - na priv. służę informacją dot. Producenta) i całkiem ciepłej czekoladzie z tegoż termosu, wyszliśmy z piwnicy. Granią, korzystając z austrackich ferrat, pomiędzy uderzeniami wiatru, w całkiem solidnej zamieci doszliśmy do "alt" drogi, którą z grani po klamrach zleźliśmy na lodowiec. Na lodzie, już poniżej chmur, ale nadal w zamieci trochę nakołowaliśmy szukając właściwego kierunku, po czym skutecznie poprowadzeni przez Bartka wróciliśmy około 11.00 do schronu Studlhutte gdzie czekał na nas z ogromną ilością wszelakiego dobra Przemek. Po pokrzepieniu się i regeneracji sił w ciągu 2 godzin z małym okładem zeszliśmy na parking przy Lucknerhaus, gdzie zjedliśmy pełnowymiarowy obiad. Po czym wróciliśmy do Polski.

Cóż więcej pisać: było zimowo, prawdziwie i pięknie i choć może nie zawsze bardzo "normalnie", to przecież czyż właśnie dla takich chwil nie warto żyć ...
Ogromne podziękowania dla wszystkich uczestników imprezy i ... do zobaczenia, gdy nadejdzie czas :)

Chciałbym jeszcze dodać, że 9-11 marca 2014 wraz z moim zimowym partnerem Piotrem (Lipą) Lipowskim z Wrocławskiego KW wspinaliśmy w Tatrach. Skutecznie urobiono Orłowskiego na Mnichu, Rysę Strzelckiego i Wesołą Zabawę na Progu Mnichowem.
Ale to już naprawdę wszystko co było możliwe tej dziwnej zimy do wywspinania :)

Smokupozdrawiam serdecznie

Smok

 

 

GALERIA